Литмир - Электронная Библиотека
A
A

85.

Nie było jeszcze całkiem ciemno. Siedzieli przy ognisku, popijając. W kociołku gotowała się głowa Czarnej. Adams wypłukał skórę, zużywając prawie wiadro wody, potem zebrał nadmiar wilgoci. Teraz starannie wyłuskiwał palce. Należało ciąć wokół pazura, wtedy skóra łatwo się zsuwała. Hjalmir poradził mu wygotować palce, by pazury ładnie się zakonserwowały. Dorzucił je więc do kociołka, ale tylko na krótko, by odeszły od reszty tkanki.

– Posoka nie trawi jej skóry – powiedział Adams. – Po umyciu jest całkiem czysta.

– Następnego zabijemy przed sekcją. Zobaczysz, jaki gnój znajdziesz w środku – powiedział Hjalmir. – Czasem trudno zdążyć ze zdarciem skóry, żeby nie zgniła.

Docierał do nich coraz mocniejszy fetor.

– Aaa… – Hjalmir wykonał w tamtym kierunku nieokreślony gest ręką. – Już się zaczęło.

Wieczór był bezwietrzny, nie dało się schować przed smrodem. Jedynie wypity alkohol mógł osłabić trupi odór.

– Do rana zostaną gołe żebra. Nie obejrzymy sobie ani płuc, ani serc, ani mięśni.

– Dlaczego w takim razie nie zostawiłeś tam głowy?

– Kości zostają brzydkie, czarne albo brunatne. Nie takie czyste jak po gotowaniu. – Hjalmir dorzucił drew do ognia. Poruszał kijem w kociołku, żeby głowa nie przywarła. Na razie wokół rozchodził się zapach gotowanego mięsa. – Dlaczego Czarne gniją tak szybko…? Potrafisz to wyjaśnić?

– Mogę tylko przypuszczać. Mam zresztą dwa sprzeczne wyjaśnienia. – Adams drewnianą skrobaczką usuwał resztki tłuszczu. Wyczyścił skórę jak najstaranniej, żeby się nie zmarnowała.

– Mów.

– Może ich ciało przesycone jest substancjami, które w szybkim tempie potrafią trawić tkankę. Póki tkanka jest żywa, coś je od tego powstrzymuje, a gdy Czarny zemrze, trawienie natychmiast się zaczyna. W ten sposób pozbywają się zużytych narządów, ale przez to po śmierci rozkładają się, jakby pożerane.

Dotarła do nich fala skondensowanego smrodu.

– A drugie?

– Może potrafią żyć, stale mając w sobie zarodki rozkładu, całe kolonie bakterii gnilnych albo podobnych.

Hjalmir skinął głową.

– Pamiętam, mówiłeś mi o nich.

– Właśnie. Jeśli nie atakują żywej tkanki, to mogą pełnić funkcję czynnika trawiącego. Słyszałem o cmentarzu, gdzie zwłoki rozkładają się w ciągu jednej nocy i dnia. Wszystko zależy od stężenia bakterii gnilnych. Dlaczego nie mogłoby tak być z ciałami Czarnych, przesyconymi takimi bakteriami…?

– Dlatego Kazigrot stracił kutasa?

– Przy ścisłym kontakcie błon śluzowych bakterie się łatwo przenoszą. A naprawdę wiele bakterii gnilnych poradzi sobie z żywym organizmem.

– Jeśli powiesz: „czynnik rozkładu”, to oba te wyjaśnienia stają się jednym.

– Prawda, ale to zbyt ogólne. Nie wyjaśnia mi wiele.

– Twoje wywody są staranne i delikatne, Krawiec, jak i twoje szwy. Ale wolę to drugie wyjaśnienie – Czarne są stworami nieczystymi. To mówią wszyscy. Ich mięso cuchnie, niektórzy uważają, że jest trujące.

Adams wywrócił na lewą stronę oba cyce Czarnej. Starannie wyczyścił skórę z resztek tłuszczu, za namową Hjalmira wybrał, ile się dało tkanki z brodawki, a następnie zgrabnie je uformował, wypychając kłębami suchej trawy. „Za życia nie były takie ładne”, pomyślał z uznaniem o swojej robocie.

Już prawie po ciemku wyniósł skórę pod maszt ze sztandarem legionu, aż na samą kulminację grzędy, gdzie mgły zbierało się najmniej. Oba rękawy skóry starannie zawiązał na tyczce. Jak przyjdzie wiatr, wywietrzy ją i wysuszy. „Wisi nisko, nawet huragan jej nie zerwie”.

Na tyczce przyozdobionej rogatą czaszką zgodnie powiewały: wystrzępiony na wietrze smoczy znak sotnika, dywanik z czarnej wełny – godło legionu – a na samym dole, jakby podpierająca tyczkę, stojąca, sflaczała gabera. „Ładna kompozycja”, pomyślał.

Potem we dwójkę wypili cały gąsiorek do dna, a i tak czuł cuchnące ścierwo. Hjalmir, zakuwając go na noc, nie przewlókł do końca zawleczki; nie zwrócił też uwagi, że przekręcany klucz wydał inny dźwięk.

„Wlał się w porę”, zadowolony Adams wtulił się w zbutwiały pled i zaraz zsunął do reszty kajdany. „Założę je rano, zanim przyjdzie mi je ściągnąć”, pomyślał. Ułożył okowy w zasięgu ręki.

86.

Zapadł w ciężki, męczący sen, jednak zbudził się wkrótce. Czuł się podle. Obawiał się, że zacznie mu nawalać serce. Wiedział, że wypił za wiele.

Leżący opodal Golcy stękali przez sen, niektórzy już wykopywali się z odzieży, chociaż ich zęby szczękały z zimna.

Adams marzł coraz bardziej. „To dobre uczucie. Serce nie będzie się wygłupiać. Znowu się wykpiłem…”

Wczołgał się do małego zagłębienia pod głazem, jakby minikoleby. Układał się tam do snu, gdy było naprawdę zimno, ale robił to niezbyt często, bo w zagłębieniu lubiło nad ranem zbierać się nieco wody, a na dodatek nie dało się wygodnie ułożyć spętanych podudzi. Teraz jednak szukał tu schronienia przed chłodem, a uwolnione z kajdanów nogi można było wygodnie wyciągnąć. Nad ranem się stamtąd wygrzebie.

Wreszcie usnął, w jamce było przytulniej niż pod gołym niebem. Sen bez marzeń sprawiał wrażenie, jakby Adams stale czuwał, a tylko w obserwowanej rzeczywistości następowały nieoczekiwane przeskoki.

Było już najzimniej i najciemniej tej nocy: wilgotna mgła szczelnie otuliła obóz. Sen odpłynął na dobre i nie chciał wrócić. Adams rozszerzonymi oczami próbował przeniknąć ciemność. Przed chwilą wydało mu się, że dostrzegł nieznaczny ruch; teraz jednak nie był już tego pewien. Jeśli coś skradało się do obozu, to wszelkie odgłosy ginęły w jękach, chrapaniu i rzężeniu Golców.

Oczy rozbolały od wypatrywania. Adams dzierżył w dłoniach kajdany, uważając, żeby nie wydały dźwięku. Wyliczył sobie, jak zamachnąć się, by złożony na pół łańcuch trafił w głowę wyimaginowanego napastnika.

Poświata od chmur i nieco blasku od żarzących się węgli wydobyły z mroku niewyraźne cienie. Teraz nie miał już wątpliwości: zbliżały się dwa, może trzy, może więcej kształtów. Szły wprost na niego. Lęk ustąpił natychmiast – Adamsa dostrzec nie mogły.

Wstrzymał oddech. Nagle jeden z cieni sprawnym susem znalazł się przy leżących brańcach. Nastąpiła krótka szamotanina, a zaraz potem gwałtowny charkot i stłumione rzężenie. Do pierwszego dołączyły następne cienie.

Pojaśniało – wartownik dorzucił do ognia. Adams ujrzał kilka busierców, uwijających się wśród spętanych Golców. „Ależ to wielkie stwory”, pomyślał. Kąsani brańcy nie bronili się, co najwyżej niektórzy próbowali unikać ostrych kłów.

Nagle ciszę rozdarł zgrzytliwy dźwięk trąbki sygnałowej. Wokół rozległy się krzyki zbudzonych legionistów, dobiegły uszu strzępki komend. Czarne porzuciły leżących – teraz rzucały kamieniami w stronę nadbiegających żołnierzy. Zaświstały bełty: Bethmann już wprowadził swoich do akcji. Któryś busierec zawył z bólu.

Walka toczyła się przed oczami Adamsa w niesamowitym tempie. Nagle przed sobą dojrzał samego Pachoma w szponach czarnego olbrzyma. Młody decymus stracił pałasz, a teraz gołymi rękami zmagał się z bestią. Inni nie próbowali strzelać, żeby przypadkiem go nie trafić. Adams znajdował się najbliżej. Pachom, choć sprawny i wyćwiczony, nie mógł sprostać nieludzkiej sile bestii. Busierec przydusił go do ziemi, starał się przytrzymać jego ramiona, żeby sięgnąć do gardła.

Adams wystrzelił ze swojej kryjówki i zwinnym ruchem zarzucił Czarnemu łańcuch na szyję. Mocno zaciągnął podwójną pętlę i skrył się za jego plecami. Przyduszona bestia, rzężąc, usiłowała rozluźnić stalowy stryczek. Ta chwila wystarczyła Pachomowi, żeby wydostać się spod napastnika.

– Krawiec, na ziemię! – dobiegł krzyk Bethmanna.

Adams posłusznie padł na kamienie. Czarny, uwolniony, wyprostował plecy, kurczowo usiłując złapać oddech.

W tym momencie trafiły go trzy bełty. W szyję, w pierś i jeszcze raz w szyję. Bestia próbowała powstać z kolan, ale mocno się zatoczyła. Naraz błysk, huk samopałów pretorii. Cudacznie wykrzywiona gęba na brzuchu busierca rozbryzła się w krwawy strzęp. Potwór spojrzał na to jakby zdziwiony. Wtedy Pachom długim cięciem poderżnął mu gardło. Dwadzieścia sekund wystarczyło mu, by odzyskał broń.

77
{"b":"100661","o":1}