Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nic nie mam w zanadrzu – obruszył się Azahael.

Adams podszedł do Cayleii bliższej parkowej ścieżki. Zajrzał do dziupli. Zauważył uchylone drzwi i korytarz wiodący w niebyt.

Prawa dziupla była ciemna. Nie zaryzykował wejścia na fałszywą ścieżkę.

– Tędy – powiedział.

– Obejrzyj obydwa drzewa – powiedział władca.

– Czas ucieka. Nie zostaniemy schwytani? – zaniepokoiła się Renata.

– Ribnyj jest durny jak kłoda drewna. Do końca zmiany nie ruszy się sprzed furtki.

W lewej Cayleii też były dwie dziuple. Jednak obie zwyczajne: jak dziuple drzewa, tyle że o powierzchni uformowanej w nieskończenie rozgałęzione igły. Pierwsza była pusta, z drugiej sterczały podeszwy butów i dochodził intensywny trupi odór.

Adams cofnął się.

– To świństwo to były funkcjonariusz-idiota, który usiłował zasłużyć się, łapiąc cię w czasie spływu do Krum. Wskoczył, niestety, do niewłaściwej dziupli. Teraz nie da się go usunąć, tak się zawdział za te drobniutkie igiełki. Trzeba czekać, aż sam się rozłoży.

„Dwa bliźniacze drzewa, jedno mieści w sobie światy, a drugie jest tylko atrapą, ssącą ludzką krew”, pomyślał Adams.

– Tak musiało być. – Azahael złapał jego myśl. – Zawsze z jednego ziarna Cayleii wyrastają dwa drzewa.

– Jak to się stało, że trafiłem do właściwej?

– Musieliśmy tak pokierować twoją ucieczką, abyś biegł od strony stadionu. Tylko tak mogłeś nie zauważyć dziupli w drugim drzewie i trafić do właściwego otworu. W przeciwnym razie pomyślałbyś, że Miasto jest korytarzem i wskoczył na miejsce tego durnia.

– Chodźmy stąd – powiedział Adams i skierował się do właściwej dziupli. Podsadził Renatę, żeby nie poraniła się o mikroskopijne ostrza.

Potem skorzystał z pomocy Azahaela. Demon poradził sobie sam.

Zamknęli drzwi i znaleźli się w korytarzu oświetlonym łagodnym blaskiem, który kiedyś opuścił, wędrując w głąb podziemi Watykanu w towarzystwie Liliane.

201.

Efekt był niewiarygodny: cały dotychczasowy świat zniknął, pozostała tylko ciasna salka, zupełnie jak wtedy, gdy towarzyszyła mu tutaj Liliane. Tylko że teraz obok stali Renata i Azahael.

Nie wierząc zmysłom, Adams jeszcze raz otworzył drzwi i wychylił głowę: szaleństwo topologiczne było faktem – po tamtej stronie był przestwór, otaczający wąski przecież pień Cayleii; był park, pokryte szarą warstwą chmur niebo. Po zamknięciu, filtr zdrowego rozsądku czynił to wszystko niemożliwym.

– Nie traćmy czasu – powiedział Azahael. – Pogoń wkrótce wyruszy. Pan z Morza już pewnie wie o naszej ucieczce. Prowadź, Adams.

Korytarz był oświetlony, kanapę pokrył kurz. Adamsowi trudno było uwierzyć, że tu przespał noc w ramionach Liliane. „To aż tak dawno temu…? Aż tyle kurzu się zgromadziło…?”

Azahael posłał mu zbójecki uśmiech.

Szli szybkim krokiem, jednak korytarz ciągnął się i ciągnął, a przecież miał mniej niż dwieście metrów.

Wreszcie drzwi i salka.

– Gdzie teraz?

– Prawe – podpowiedziała Renata.

– Tak, prawe. Tu będzie najwspanialsza kolekcja mechanitonów. Niektóre z nich potrafią mówić – dodał do Renaty.

– Zrobił je twój przyjaciel – powiedziała Renata.

– Raczej fałszywy przyjaciel.

– Ibn Khaldouni był twoim przyjacielem. Niezależnie od tego, do czego został zmuszony.

– Mówisz zbyt wiele – warknął Azahael.

– Nawet teraz…? Przecież uciekamy razem.

– Tak. Uciekamy razem.

Trudno było nadążyć za Azahaelem gnającym korytarzem. Adams chwycił Renatę za rękę. Niemal biegli. Mechanitony trafiały się nieco rzadziej, jakby coś rozciągnęło korytarz do monstrualnej długości. Sfinks patrzyła nieruchomym wzrokiem. Renata przypatrywała się rzeźbom z zainteresowaniem. Były o wiele piękniejsze liż te eksponowane na placach Miasta pod Skałą czy rzeźba Latarnika w Krum.

Mijając Wenus z Ostii, przystanęła: Oblicze posągu wydało się jak jej własne – te same duże oczy, ten sam owal twarzy. Sylwetka posągu była jej sylwetką: pełne piersi jak owoce, krągłe biodra. Kto kiedy skrycie ją podejrzał i utrwalił w kamieniu i metalu…?

Adams natomiast co chwilę odwracał głowę, nadal ulegając fascynacji. Piękne mechanizmy, wymarzony cel do badań. Na dodatek te tutaj potrafiły sensownie odpowiadać na pytania – wprawdzie we śnie, ale cóż nie jest snem…?

– Piękne kopie dzieł starożytnych zaprojektował Ibn Khaldouni – powiedział Adams. – W średniowieczu nie stanowiłyby takiej sensacji. Już Gerbert potrafiłby skonstruować taki mechaniton.

– Właśnie, Gerbert… – Renata schwyciła go za rękaw.

– Ty! – Azahael skierował na nią palec. – Nie wymawiaj go…!

– Skoro robił zegary – Adams wzruszył ramionami.

– Właśnie – uciął rozmowę Azahael.

Obojętnie mijał wspaniale odrobione mechanitony. Odegrały już przecież swoją rolę. Jednak to właśnie jego krzyki zaaktywowały mechaniton.

– Adams! – powiedziała Pani z Ostii. Zatrzymał się i podszedł do niej.

– Tak, pani?

– Wyprowadzisz stąd Renatę za rękę, nie inaczej. Pamiętaj.

– A zamknij się, ty cholerna, blaszana kukło! – krzyknął Azahael.

– Masz pozdrowienia od kolegi. – Mechaniton zignorowała wrzask nadobywatela, patrząc na Adamsa.

– Dziękuję – powiedział do siebie, gdyż rzeźba już znieruchomiała.

– Ja po prostu chcę jak najszybciej mieć to za sobą – powiedział Azahael. – Namówiłeś mnie do ważnego kroku. Chcę jak najprędzej przekonać się, że postąpiłem słusznie.

Z oczu Wenus Knidyjskiej ściekło kilka mosiężnych łez, a Kapitolińska lekko się uśmiechnęła. Tylko odziana Pani z Melos spoglądała zagniewana, szczelnie zasłaniając biust ramionami.

202.

W następnej sali poszli w prawo. Minęli nieruchomego skorpiona, który w którejś z warstw snu-nie-snu, jawy-nie-jawy „przepołowił” Adamsa. W porównaniu do poprzedniego ten korytarz wydał się nieoczekiwanie krótki.

Znowu sala, znów Azahael zatrzymał się, żeby Adams mógł wskazać mu właściwe drzwi, tym razem lewe.

W tym korytarzu Azahael przyśpieszył jeszcze bardziej, z rozmachem walnął na odlew w mijaną rzeźbę. Kamienna Pani z Melos straciła ręce. Uderzeniem dłoni władca potrafił odłamać grube kawały marmuru.

– Ha…! Wreszcie wygląda, jak powinna.

– Nie gnaj tak. Nie mogę nadążyć.

– A co mi tam… – prychnął Azahael, ale zreflektował się i obejrzał. – Dobra. – Zawrócił, zainteresowało go co innego. Złapał pilum stojącego z boku posągu legionisty. Z rozmachem kilkakrotnie pchnął nim w twarz Wenus z Ostii. Uderzał tak długo, dopóki nie roztrzaskał jej twarzy.

Adamsa przeraziła radość, z jaką Azahael dewastował rzeźby, i jego nieokiełznana siła.

– I tak masz już taką. Po co ci druga…? Właściwie to Leviahatannah wpadł na pomysł, że trafisz na tę małą. I można dać rzeźbie jej twarz. Twarzy tej rzeźby nie może zobaczyć nikt inny.

– Azahaelu, pamiętaj, co mówiłeś! Nie łam obietnic.

– Nie, nic. Poniosło mnie. Chodźmy dalej. Ale dlaczego wybrałeś tę małą, tego nadal nie rozumiem.

– Renatę?

– Właśnie. – Człekoust gnał, rzucając swoje uwagi przez ramię ku dyszącemu ze zmęczenia Adamsowi, który ledwie za nim nadążał. Gdzieś z tyłu została Renata. Słychać było tylko tupot jej stóp.

„Te korytarze miały co najwyżej po sto kilkadziesiąt metrów, najwyżej dwieście, a teraz tak się to dłuży…”, przemknęło przez myśl Adamsowi. „Tu powinna być rzeźba skorpiona. Może ją przestawili…?”

– Dostałeś wszystko, czego mogłeś zapragnąć, a jednak zrezygnowałeś dla tej małej, o wilgotnych czarnych oczach łani.

– Wszystko?

– Lilith jest kobietą – ideałem cielesnym. Ideałem dla każdego mężczyzny, dla każdego innym, ale idealnie dopasowanym fizycznie – dodał pod nosem.

– Co mówisz?

– Odrzuciłeś Lilith – powiedział Azahael.

180
{"b":"100661","o":1}