Литмир - Электронная Библиотека
A
A

194.

Wprawdzie Adamsa nie poinformowano o jakiejkolwiek decyzji w sprawie Renaty, jednak nieoczekiwanie oznajmiono, że oboje będą towarzyszyć Człekoustowi we wspólnym spacerze. Renata nie miała prawa odzywać się do nadkomendanta. Nie wolno jej było też przerywać rozmowy resocjalizacyjnej, natomiast miała się przysłuchiwać. Na razie jednak zamyślony Uombocco szedł szybkim krokiem, wyprzedzając ich oboje, mieli więc trochę czasu dla siebie.

„W jej odzieniu mogli umieścić podsłuch. Nawet gdyby była zupełnie naga, rozmowa z nią nie byłaby pozbawiona ryzyka”, pomyślał Adams.

Minęli właśnie okazałą grupę fragonardów - przynajmniej siedem postaci splecionych w misterny kłąb. Adams zauważył u dwóch z nich gołe piszczele, sterczące zamiast ułamanych dłoni; u innych odsłonięte dziobami ptaków kremowe czerepy.

„Czym ona się cieszy?”, pomyślał Adams. „Ten chodnik pokryty liszajami wyżartymi przez dawne rzygowiny ją tak raduje? Czy może te psie ekskrementy roztaraszone przez nieuważnych przechodniów?”

Spojrzał kwaśno na dziewczynę. Szła, trzymając go za rękę. Ubrała się inaczej niż miejscowe kobiety: nie założyła czarnej szaty, tylko jaśniejszą tunikę, pokrytą misternym haftem. Podobno wybrała ją spośród oferowanych przez Urząd. Stąpała w lekkich sandałach, wiązanych rzemykami. Jasne włosy spięła plecioną, skórzaną przepaską z naszytymi kamykami i koralikami. Pozwolono jej użyć rozjaśniającego szamponu.

Nie mogła się nie cieszyć, jednak zerkała co chwilę na niego z taką troską, że musiał wreszcie się odezwać.

– Widzę twoją radość. Promieniejesz.

– Wyszłam z więzienia. Chmury na niebie tu lżejsze. Im dalej od Pana z Morza i jego płomieni, tym lepiej.

– Najdalej jest Niebo.

– Właśnie. Teraz bliżej.

– Mam iść do miejsca, którego nie potrafię sobie nawet wyobrazić. A jeśli dostanę tylko to, co sobie potrafię wyobrazić?

– To byłaby żadna nagroda. Renata zamilkła.

– A może gdybyś wiedział, jak tam jest, nie wahałbyś się więcej? Twoja wola nie byłaby już wolna? Czekają tam takie przygody, takie zadania, że wiedząc o nich, nie pomyślałbyś nawet o czym innym? Wtedy nie można by twoim życiem sprawdzić, coś wart.

Tych parę zdań go pokrzepiło.

Wreszcie Człekoust się zdecydował i zaprowadził ich do tej samej knajpy, co zwykle. Nie można było władcy odmawiać. Sam pił i nakłaniał do tego Adamsa. Potem uważnie obserwował, co się z resocjalizowanym dzieje. Adams nie chciał, żeby Renata oglądała go pijanego. „Jak uniknąć rytualnego picia?”, zastanawiał się. „Jak to chociaż opóźnić?”

– Wyglądasz, jakbyś chciał mi zadać ważne pytanie – powiedział Uombocco.

– Masz tu wszystko oprócz najważniejszego.

– To początek dyskusji? – Behetomotoh uniósł brew.

– Może.

– Mam poddanych, którzy chcą mi się przypodobać. Mięsa dostaję dość dla wszystkich. Komunikacja miejska działa. Mogę robić, co chcę. Gruby na niebo może popatrzeć, tylko kiedy zerka przez okno mojego biura. Cóż może być jeszcze ważniejsze? Nie żartuj, Adams.

– Twoje zbawienie.

– Zbawienie?! Mnie coś takiego nie interesuje.

– Nie chcesz zostać zbawiony?

– Zrozumże wreszcie, istoto z pyłu i wody, że skoro mnie stworzył, to mnie ma. A ja Mu udowodnię, że powinien się był ograniczyć do pierwszej generacji, do nas. Myślał, że daje wam więcej, bo dał wam to, czego nam odmówił.

– Zdolność tworzenia?

– To też.

Zielone oczy Behetomotoha płonęły pod krzaczastymi brwiami. Napięte muskuły twarzy wyostrzały drapieżne piękno jego rysów. Adams niepewnie spojrzał na Renatę.

– A ja Mu właśnie pokażę, że wszyscy ludzie pójdą na moim pasku. A nie za Jego Synem. Za mną, za jednym z dzieł pierwszej generacji. Dziecko za dziełem. Tacy jesteście marni… Te wszystkie dary, których nam poskąpił, obrócą się przeciw wam. Zniszczą was. Dlatego gardzę wami.

– Ale przecież obaj jesteśmy braćmi, bo dziećmi tego samego ojca. – Adams bezradnie machnął dłońmi.

– Co, braćmi?! Ty gnojku!

– On jest dziełem, nie dzieckiem. – Renata szarpnęła Adamsa za rękaw.

– Wiem. On też wie. Mówiłem mu już o tym.

– O tak. Nie omieszkał o tym wspomnieć. Wielokrotnie. A ty, prostaczko, wyrwij się raz jeszcze, to przez najbliższy miesiąc nie opuścisz celi!

– Sam ukazałeś mi wiele podobieństw między tobą a mną – powiedział Adams.

Nadkomendant spojrzał uważnie, kilkakrotnie skinął głową. Jego twarz wolno wracała do zwykłych kolorów.

– Tak, tak – powiedział. – Pamiętam tamtą rozmowę.

– Dlaczego w takim razie miałaby tu być różnica w sprawie najważniejszej? Dlaczego przebaczenie dla jednych, a nieprzejednanie dla drugich?

Behetomotoh słuchał Adamsa. To podnosił wzrok na niego, to opuszczał, to dłonią robił ruch, jakby chciał gestem przyozdobić wypowiedź. Jednak nie odezwał się.

– Dlaczego nam wolno upadać wiele razy, a ty zostałeś odrzucony po pierwszym razie? Czy dlatego, że dostałeś taką potęgę…?

– Potęgę…? – Uombocco ironicznie skrzywił wargi. – Czymże jest moja siła naprzeciw nieskończoności?

– Więc dlaczego…? Co wywołało taką asymetrię?

– Ty dostałeś komfort niepewności. Dlatego wolno ci upaść wiele razy i za każdym razem zostaniesz znowu przyjęty – w słowach Człekousta uderzała szczerość.

– Niepewność jest przerażająca. Idę po omacku.

– Dlatego wolno ci wiele razy zatrzymać się na tej drodze albo z niej zboczyć. Byłeś tylko wreszcie wrócił… A ja mam pewność. Dlatego po jednym razie zostałem odrzucony.

„Tak nie mówi osobowe zło”, pomyślał Adams. „To słowa zagubionej istoty”.

– Nie zmuszaj mnie do picia w takich ilościach – powiedział. – Szkodzi mi to. Choruję cały następny dzień.

– Dobrze.

– Skoro twoja wina zaszła i nie dzieje się dalej…

– Taak…?

– Nie trwasz w niej. Znaczy, miara twojej winy jest skończona.

– Tak mi się wydaje.

– To i kara za nią winna być współmierna.

– Nie chcę nic innego. Zupełnie wystarcza mi mój kraj. Czy administrowanie nim jest kontynuowaniem mojego przewinienia…?

– Chciałem powiedzieć, że kara nie powinna trwać wiecznie. Też możesz mieć nadzieję, jak i my mamy.

– To przypuszczenie. – Człekoust machnął dłonią. – Znam ten wywód. – Podniósł się z krzesła. – Chodź. Godzina minęła. Wracamy – rzucił i nie odezwał się więcej. Pochłonęły go własne myśli.

– Hemfriu, ty znowu zszedłeś na Dół. – Renata szarpnęła go za rękaw. – Tracisz nadzieję. Nie daj się znowu tam sprowadzić, bo w ten sposób uzyskują wpływ na ciebie.

Człekoust spojrzał na nią groźnie.

– Pamiętaj, nie wolno schodzić nawet najpłycej, nawet do ludzi w butelkach… – dodała pośpiesznie.

Adams zaczął się zastanawiać, czy to on jest faktycznym partnerem w tej grze, czy też prawdziwa rozgrywka toczy się między Renatą a Człekoustem, a on sam jest tylko pionkiem.

– Ściśle rzecz biorąc, to są Rogi, nie butelki – Człekoust przerwał jego rozmyślania.

– Dokładnie wiedziano, ile Rogów przewidzieć dla tych ludzi? – spytał Adams.

– Jasne, że nie. To tak, jak rogi ślimaka. Może je wysuwać, może chować. A potem w każdym Rogu lokuje się jeden człowiek, jak pasożytnicza larwa owada w rogu ślimaka.

174
{"b":"100661","o":1}