Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Napijmy się przy ogniu. Noc nie jest bardzo zimna.

– Pewnie się jutro zachmurzy, a na wybrzeżu lunie. Usiedli z garnkami grzańca.

– Nie uważasz, że teraz to nie jest wojna, tylko rzeź? – zapytał Hjalmir…

Adams zerknął na niego.

– Kiedyś to ja wahałem się zabijać Czarne. Pamiętasz? Kiedy kroiłeś moją Gabercię.

– Nadal nie twierdzę, że nie wolno ich zabijać.

– Zawsze wiedziałeś, że są rozumne.

– To prawda. Przynajmniej w niektórych fazach rozwoju najprawdopodobniej są rozumne. Ogrodnik często obcina gałęzie drzewa, ale nie znaczy to, że drzew nienawidzi.

Adams uniósł brwi w zdziwieniu.

– Teraz uważasz, że nie należy zabijać Czarnych?

– Idą na nas jak barany na rzeź. To nie przeciwnik, którego pokonanie przynosi chwałę, to bezbronny głupiec, którego się podstępnie eksterminuje. Czasami wcześniej znęca się nad nim dla zabawy. Takie zwycięstwo nie przynosi mi satysfakcji.

– Naszym obowiązkiem jest obrona Krum i Tibium.

– Tak, tak… wiem. – Hjalmir otarł czoło. – Tylko że codziennie rozmawiam z sotnikiem, który mimo postaci Czarnego nadal pozostał człowiekiem, a jednocześnie jest najokrutniejszym rzeźnikiem Czarnych. Widzę ciebie, który zacięcie walczysz z kiełkującą na tobie naturą Czarnego. Jednocześnie konsekwentnie powtarzasz historię o zadurzeniu w złotej piękności, chociaż nigdy w bajki legionistów nie wierzyłeś. Po tym wszystkim trudno mi patrzeć na te bestie tak jak dotychczas. Może tylko to paskudztwo… – wskazał za siebie w kierunku, gdzie rzucono oskórowane zwłoki Stwora Ciemności -…nie budzi dziwnych myśli. Śpią. Na razie.

121.

Sotnik niedołężniał z dnia na dzień. Oddział zwiadowców musiał iść zwolnionym tempem, by sapiący z wysiłku busierec-człowiek mógł nadążyć. Zbyt osłabł, by własnoręcznie walczyć z Czarnymi. Przeprowadzał je tylko przez Linię i wystawiał na ogień legionistów. Jak dotąd ta strategia przynosiła sukcesy – nadal był w stanie odskoczyć w porę, odsłaniając pole do ostrzału. Z każdym dniem jednak przychodziło mu to z większym wysiłkiem.

Adiutant Croyn sprowadził Adamsa do kwatery dowódcy.

Sykenu leżał na pryczy. Futro porastające jego twarz wyleniało, odsłaniając matowo-czarną skórę. Dzisiaj jednak skóra na jego twarzy była ledwie szarawa. Chrapliwie wciągał powietrze do płuc.

– Pić… – wyszeptał.

Croyn podsunął mu kubek z winem.

– Dlaczego sotnik leży w kirysie? – zapytał Adams.

– Nie rozkazał zdejmować – powiedział adiutant.

– Nie chcę, żeby Croyn się zranił – powiedział Sykenu. – Wszystko we mnie jadowite, wszystko trujące…

Croyn podniósł go na łokcie, żeby dowódca usiadł wygodniej.

– Sam zdejmę, tylko słabość przejdzie.

– Jasne – burknął Adams.

Rozsupłał sotnikowi węzły rzemieni. Zsunął kirys. Przyglądał się uważnie dobrze uformowanym twarzom paradoksalnym na piersi sotnika. Imitującymi oczy gruzłami ze skóry obie zerkały ciekawie na Adamsa. Co chwilę któraś wykrzywiała się do niego złośliwie.

– Jeszcze swędzi? – Adams nacisnął igłą lewą narośl. Ta odpowiedziała grymasem przerażenia.

– Hjalmir twierdzi, że formowanie już się zakończyło – powiedział Sykenu. – Mam ich cały zestaw.

Adams nie odezwał się.

– Jaja mi zarosły taką bulwą – Sykenu dorzucił po chwili desperackim tonem.

– Też stroi miny?

– Podobno już tak. – Sykenu duszkiem osuszył kielich do dna. – Croyn!

Adiutant wrócił z dzbankiem. Nalał też Adamsowi.

– Miałem ptaka, mam ptaka – powiedział Sykenu. – Narośl wygląda jak ptasi łeb. Ma ptasi dziób i język.

Futro Sykenu liniało na całym ciele, prześwitywały płaty gołej skóry. Wokół szyi wisiała luźna fałda. „Drugi podbródek sięgający dookoła szyi jak kołnierzyk?”, pomyślał Adams.

– Jeszcze coś się formuje – wskazał na fałdy różowej skóry na szyi sotnika.

Sykenu usiadł na pryczy.

– Już się uformowało. A drugie takie samo wokół bioder. Nawet wiem, jak działa.

Adams spojrzał na niego pytająco.

– A… takie busiercze wspaniałości… – Sykenu machnął ręką. – Ciekawe, co jeszcze na mnie wyrośnie.

Pociągnął głęboki łyk. Na oblicze wróciły normalne kolory, znów było węgliście czarne.

– Hjalmir twierdzi, że to taka wspaniałość starego busierca. Taka rekompensata, kiedy już nie może.

– A co to takiego?

Sykenu wlepił spojrzenie w jeden punkt ze szczególnym natężeniem, zesztywniał i zamilkł.

Skóra wokół jego bioder zaczęła podnosić się, tworząc coś w rodzaju fartuszka pokrytego drobnymi żyłkami. „Zupełnie jak motyle skrzydełka”, pomyślał Adams. „Nawet jest na nich wzorek, tyle że uformowany z czerwonych naczyń krwionośnych”.

– Idiotyczne, ale gabery nie mogą od tego oderwać wzroku – powiedział Sykenu. – Idą za mną jak nieprzytomne.

– Jak to podnosisz?

Sykenu uśmiechnął się.

– Najgłupsza rzecz na świecie. Nadymam się, jakbym chciał robić kupę. Hjalmir twierdzi, że wtedy krew się w tym gromadzi i skrzydełka usztywnia. Tyle że czasem co po tym zostanie pode mną…

Adams nie spytał, jak Sykenu prezentuje ozdobę szyi.

– Nikt nie pamięta, żeby Czarne tak się garnęły na naszą stronę – powiedział. – Szczególnie gabery, to pewne.

– Ale z gaberami się już skończyło. Przez tę cholerną gębę lustrzaną… – urwał i zamilkł, sącząc wino. – Durny, ptasi dziób.

– Większość busierców ma twarze paradoksalne.

– Widać taki los starego busierca. Chwilę patrzył przez okno.

– Ale co zaliczyłem, to moje – powiedział. Znowu usiadł. Chwilę pił w milczeniu.

– Szkoda tylko, że Złota mi nie dała. No, ale ty szedłeś wcześniej… Całej reszty nie żałuję.

– Może Złota była twoją córką – rzucił nieoczekiwanie Adams. Postanowił pokrzepić sotnika swoim wymysłem. – Jasne włosy, niebieskie oczy, zarys twarzy Adali…

– Co?

– Płaskowyż to dziwne miejsce. Pamiętasz, jak tam się szło: dni całe, tygodnie, miesiące, a przecież ani człowiek nie był głodny, ani spać się nie chciało. Szedłem wiele dni, a doganiałem ciebie, któryś w tym czasie nie ruszał się z miejsca.

– W istocie tak było. A potem okazało się, że szliśmy niecały miesiąc, chociaż żaden z nas nie przespał ani chwili. – Sykenu potarł nerwowo czoło.

– Zagwarantujesz, że tam przeszłość nie przeplatała się z przyszłością…? – powiedział Adams. „Aż takie zawirowanie czasu, żeby spotkał swoją córkę, zanim ją począł, jest nieprawdopodobne. Przynajmniej nie myśli o swoim nieszczęściu”.

Rozwijał więc dalej nierealny pomysł.

– Może ona wiedziała, że jest twoją córką, i dlatego cię unikała.

Sykenu rozważał słowa Adamsa. Widać było, że go uspokoiły. Wykonał nieokreślony ruch ręką.

– Wiesz, to piękna córka… I jedyna – powiedział w zamyśleniu. – Żeby jej tylko inne Czarne nie zagryzły.

Oczy mu zwilgotniały.

– Nie zdążyłem zostawić jej brata – dodał po chwili. – Żeby ją obronił przed Czarnymi.

– Póki mogłeś, ostro sobie poczynałeś z gaberami. Może i jaki Złoty Busierec teraz też ugania się po płaskowyżu…? – Adams konsekwentnie podtrzymywał mit. Sykenu natychmiast przywiązał się do myśli, że Złota była jego córką. Zbrodnią byłoby go teraz z tego wyprowadzać. A może wbrew zdrowemu rozsądkowi to jednak prawda?

– Nie, on też by jej nie pomógł przeciw tylu busiercom. - Sykenu zwiesił głowę. – Ja nie ochroniłem Adali przed ojcem.

Chwilę łapczywie wciągał powietrze.

– Engilu! – powiedział głośno. – Pójdź na płaskowyż i znajdź Złotą. Sprowadź ją do Krum i ożeń się z nią. Złote są dobrymi żonami. Robotne i małomówne. – Zachichotał. – Będziesz miał z niej więcej pożytku niż z Adali.

– Boję się iść na płaskowyż, żeby przemiana nie podążyła dalej.

– Aa… zapomniałem. – Sykenu machnął ręką. – Ale jak ją przypadkiem znajdziesz, to możesz mieć dwie żony: Adalę i Złotą. Nikt ci nie zabroni, przecież Złota to gabera.

107
{"b":"100661","o":1}