Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Adams poprawił mu zwiniętą skórę pod głową. „Złota weszła w Płomieniste Wrota”, pomyślał. „Pewnie już tam przepadła, jeśli była półczłowiekiem”.

– Jakie rozkazy na jutro, panie? – włączył się Croyn. Sykenu spojrzał na niego nieobecnym wzrokiem.

– Na jutro…? Te same, co dzisiaj – dodał pewnie. – Poganiamy się z Czarnymi. Same pchają się nam na widelec. – Pokiwał wielką czarną głową. – Karta w końcu się odwróci. Pokapują się i zmienią taktykę.

– Ludzie są przemęczeni – powiedział Croyn. – Jest pięciu rannych.

– Przemęczeni?! – Sykenu nagle ryknął wściekle. – Dupy z okopu nie wystawiają, a ja im sprowadzam zdobycz!

Sapał rozwścieczony, aż nagle wokół głowy wystrzeliła mu ni to czerwona aureola, ni to kryza. Uniosła się górna ozdoba. Zasyczał jak rozwścieczona agama.

– Czym to się przemęczyli!? Dłubaniem w zębach czy popierdywaniem w okop?!

Odpowiedziało mu milczenie.

Po chwili uspokoił się, zaczął dyszeć. Wściekłość minęła. Krwisty kołnierz pobladł i opadł.

– Jak się to cholerstwo podniesie, to od razu mi się ćmi we łbie – powiedział zmienionym głosem. – Cała krew do tego odpływa, a przed oczami biegają mroczki. Nie wolno mi się denerwować.

Milczący Croyn podsunął mu puchar. Sykenu łapczywie pociągnął kilka łyków. Dobrzał. Podniecenie mijało, twarz nabierała normalnych kolorów.

– Mnie stale brakuje ruchu. – Wyciągnął się wygodniej. – Dobrze… – powiedział po chwili -…to jutro zrobimy co innego: zaczekamy u siebie. One same podejdą pod mury.

Chwilę milczał.

– Czy to, co robię, jest bratobójstwem? – rzucił pytanie. Nie dostał odpowiedzi.

122.

Zrezygnowano ze zwiadów, ponieważ okazały się niepotrzebne: brańców było więcej, niż można było wyżywić, a Czarne same pchały się pod lufę.

Oddział zamknął się w wartowni. W widocznym miejscu na murach siedział gardzący śmiercią sotnik, a Czarne schodziły się, jakby chcąc mu oddać pokłon. Widać potrafiły go teraz wywąchać z dużej odległości. Przyciągał je jak magnes. Gdy zebrało się ich dość, Sykenu dawał ręką znak i padała salwa z obrzynów. Potem na pobojowisko wychodził oddział zbierający zdobycz. Sztyletami spuszczali krew z rannych i zabitych Czarnych. Ciała znoszono na dziedziniec, gdzie Hjalmir je skórował, Adams mu w tym asystował. Ponieważ każdy z żołnierzy miał już kilka paradnych skór, nowo zdobyte przeznaczano na sprzedaż do Krum lub wymieniano je na ładunki prochu z Nocną Granią. Tam od miesiąca ani jeden Czarny nie podszedł do murów.

Hjalmir uważał, że dziwne zachowanie Czarnych wywołane zostało przemianą sotnika. Nie starzał się jak zwykły busierec, zbyt wiele było w nim z człowieka. Według Hjalmira, to właśnie mogło tak przyciągać Czarne. Przed mury przychodziły wyłącznie gabery albo suki Stworów Nocy.

Wieczorami żołnierze pili na umór i grali w astragale. Więcej obrażeń powodowały sprzeczki przy hazardowej grze niż walka.

Bezczynność jest najgorszym wrogiem legionisty. Sykenu doskonale zdawał sobie z tego sprawę, jednak zaradzić nie potrafił. Już nie był w stanie poruszać się o własnych siłach. Na mury wychodził równo ze świtem, prowadzony pod ramiona przez dwóch najwierniejszych pretorian, zwykle Croyna i Nehanu. Reszta pretorii ciasno otaczała go ze wszystkich stron, żeby niepowołane oko nie dostrzegło, jak sotnik nieporadnie powłóczył nogami. Na czele szedł zawsze Reutel, dzierżąc sztandar legionu. Jego rosła sylwetka dodatkowo osłaniała kulejącego dowódcę.

Sykenu od połowy uda w dół nie władał nogami ani nie miał w nich czucia. Kolana usztywniono mu przywiązanymi laskami; na podudziu w zastraszająco szybkim tempie tracił mięśnie i jędrność tkanek. Podobnie działo się z jego przedramionami, ale te można było ukryć pod połami szaty. Ledwie już widział na oczy. Niedosłyszał. Czaszka gabery wolno, lecz konsekwentnie zarastała oczodoły oraz zaciskała otwory uszne – dziwne, że mózgu jeszcze nie gniotła. Reutel podpowiadał niedołężnemu sotnikowi, kiedy należy dać rozkaz otwarcia ognia. Sykenu wtedy unosił ramię. To jeszcze dawał radę robić.

– To nie może trwać długo – powiedział kiedyś Hjalmir. Właśnie skończył oględziny sotnika i naradzał się w sąsiedniej izbie z Adamsem. Rozmowie przysłuchiwał się chmurny Reutel.

– Ile? – rzucił.

Adams siedział w kącie, obejmując ramionami kolana. Trzęsły nim dreszcze. Starał się pić dużo gorących płynów, pocił się obficie. On też słuchał opinii chirurga.

– To raczej życzenie niż ocena – powiedział Hjalmir. – Codziennie widzę nowe, zdumiewające zniszczenia na jego ciele i codziennie uświadamiam sobie, że jego organizm i z nimi sobie poradził. Obecnie rozkładają się twarze paradoksalne: ich kontury rozmyły się, teraz to zaledwie wypukłe narośla, nie przypominające rysów twarzy. Dawno już przestały naśladować mimikę, nerwy sterujące nimi obumarły.

– Kasa legionu jest pusta – powiedział Reutel. – Skoro idzie nam tak łatwo, Krum przestało płacić należną kontrybucję. Dociera niewiele i nieregularnie. Ceny za skóry i za niewolników spadły do poziomu nieznanego od lat. Nawet i to źródło dochodów legionu prawie wyschło.

– Więcej rąk do pracy spowoduje wzbogacenie się mieszkańców Dolnego Miasta – powiedział Adams. – Zapotrzebowanie na skóry i czaszki Czarnych wróci.

– Prawdopodobnie tak. Jednak dopiero po długim czasie. Zdążymy zdechnąć z głodu.

Adams hałaśliwie podrapał się po pokrytym liszajami nadgarstku.

– Co tam głód… – powiedział po chwili Reutel. – Wkrótce skończą się zapasy prochu. Już dwa razy wysyłałem tragarzy na Nocną Grań.

123.

Obóz na Nocnej Grani przestał dosyłać ładunki prochu. Twierdzili, że się im skończyły. Reutel uważał, że próbują wyłamać się spod zwierzchnictwa Sykenu. Nawet jeśli tak było, to w obecnej sytuacji nie było sposobu, by narzucić Huggemu posłuszeństwo. Widać opowieści o zwierzęcym wyglądzie, dziwacznym zachowaniu sotnika i rozprzężeniu panującym w Wentzlu zrobiły swoje. Na dodatek pomysł obwarowania obozu na Nocnej Grani, wzniesienia tam drugiego Wentzla, nie podobał się starym legionistom. Uważali, że siłą legionu jest mobilność małych pododdziałów zwiadowczych, a zamknięcie się w forcie zachęci tylko Czarne do frontalnego ataku, który przy ich olbrzymiej przewadze liczebnej zakończy się klęską Szczurów. Zbyt świeże były wspomnienia klęski poprzedniego obozu. Poza wszystkim wzniesienie drugiego Wentzla to wielki koszt i wysiłek inżynieryjny, a obecnie kasa legionowa świeciła pustką.

Sykenu leżał bezwładnie na pryczy. Dziś po raz pierwszy nie wyszedł na blanki. Pretorianie nie mogli przecież, na oczach wszystkich legionistów, nieść na ramionach półprzytomnego dowódcy.

Kto dałby znak do salwy? Coraz głośniej mówiono o jego słabości. Szerzyły się plotki o śmiertelnej chorobie sotnika.

Adams poprawił na poduszce rozpaloną głowę dowódcy. Ten to otwierał, to zamykał oczy. Coś cicho bełkotał. Charakterystyczny odór jego potu wiercił w nosie. Przy drzwiach siedział Croyn posępny jak chmura gradowa. Popijał wino, dolewał sobie co chwilę. Przed Adamsem nie krył się z piciem na służbie.

Sykenu uniósł ciężkie powieki. Przez chwilę jego wzrok błądził, aż wreszcie odnalazł twarz Adamsa.

– Engilu? – upewnił się.

– Tak.

– Kiedyś mówiłem ci, żebyś poślubił Adalę. Tam na płaskowyżu. Pamiętasz?

– Tak.

– Nie odpowiedziałeś wtedy ani „tak”, ani „nie”.

– To prawda.

– Ja wiem, że ona ci się należy. Jesteś tu drugim bohaterem, a ona to siostra sotnika, najlepsza partia w Krum.

– Tak.

– Nie żeń się z nią, proszę… Sykenu sapnął głośno. Chwilę milczał.

– Nie chcę, żeby rodziła takie włochate bestie jak my. Adams zadrżał. Rzucił okiem na spłacheć czarnego futra na przegubie ręki. Unikał myśli o swojej przemianie.

108
{"b":"100661","o":1}