Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wreszcie otworzył oczy, nawet usiadł na pryczy. Sen go wzmocnił; przesilenie choroby jakby już minęło.

– Ibn Khaldouni, poznajesz mnie?

– Co mam nie poznawać. Nie zostawiłeś mi części swojej racji?

– Nie… Nie wiedziałem.

– Oni mnie tutaj chcą zagłodzić. Nie wydają mi racji. Kiedyś napisałem, że do głodu można się przyzwyczaić, i to jest chyba ich szyderstwo w odpowiedzi.

– Na wieczór będzie osłodzona herbata. Może rzucą kromkę chleba.

– Jem tylko, kiedy się kto ze mną podzieli albo jak wygram ze strażnikiem. Ostatnio stale przegrywałem.

– Wyglądasz jak cień.

– Jednak żyję. Było więc trochę racji w tym, co napisałem.

– A ja żyję dzięki tobie. Cały czas oskarżali mnie o zamordowanie ciebie. Dopiero dzisiaj im udowodniłem, że to nieprawda. Trudno było, bo wcześniej widziałem twoje zwłoki. Po głuchym telefonie, pomyślałem, że od ciebie, przybiegłem do twojego pokoju hotelowego, a tam leżałeś skrwawiony i martwy. Zaraz potem w tym pokoju nakryła mnie sprowadzona przez kogoś milicja.

– Jedyne rany odniosłem tutaj od ich pięści albo pałek.

– Leżałeś z wbitym nożem, a ktoś twoją krwią pomazał ściany.

– Raz myłem się z krwi po przesłuchaniu, chociaż nie miałem świeżych ran. Musieli mi zdrowo dołożyć, bo obudziłem się w celi. Ta nie wyjaśniona krew to jedyna dziwniejsza rzecz, jaką pamiętam. Tylko wtedy mogli mnie gdzieś podłożyć. Zaraz potem ktoś mnie zdjął z rejestru więźniów i wstrzymali mi żarcie. Zaczęli mnie głodzić. Mają tu cholerny bałagan.

– Pieprzona prowokacja.

Na wieczór więźniom wydano dwie porcje posiłku. Ibn Khaldouni nie wierzył w swoje szczęście. Łapczywie pochłonął porcję gotowanej kaszy. Przez pół nocy wił się z bólu na pryczy. Co kilkadziesiąt minut zrywał się na kibel. Wnętrzności odwykłe od trawienia niechętnie brały się do pracy.

Szczęśliwie kasza była bez omasty i skończyło się tylko na boleściach. Ibn Khaldouni wracał do zdrowia. Przesłuchania Adamsa urwały się: widocznie ktoś rozważał, jak poradzić sobie z zaistniałą sytuacją.

Dla Adamsa było jasne: niewinny powinien zostać zwolniony – prawdopodobnie nie uda się uzyskać odszkodowania za niesłuszne aresztowanie i obrażenia w czasie przesłuchań. Powinni też zwolnić Renatę, przecież na nią nic nie mają.

Niestety, anonimowy decydent nie zajmował stanowiska.

Jednakże ani Adams, ani Ibn Khaldouni nie zostali zwolnieni. Podobno Adamsowi przestało przysługiwać pomieszczenie aresztanckie w związku z wycofaniem zarzutów. Przeniesiono ich obu do regularnej celi, mieszczącej się w przyziomie, kilka kondygnacji niżej. Pomieszczenie było zimne, przez judasz czasami dolatywał znajomy odór kanału. Po deszczach instalacja się zatykała, wtedy w latrynie strażników wywalało fekalia.

169.

Blade światło poranka wlazło wreszcie do celi. Obaj czekali, aż rozproszy się mrok nocy. Adams nauczył się budzić przed świtem. Ibn Khaldouni umiał cieszyć się tą przyjemnością już wcześniej. Adams, okutany pledem, kiwał się teraz z zimna w kącie; Ibn Khaldouni siedział na drewnianej ławie, udając, że wilgotny ziąb się go nie ima.

– Nie spotykałem cię na uniwersytecie, nawet kiedy mnie tam jeszcze wpuszczali – powiedział Adams.

– Jestem historykiem.

– Właśnie. Ja przecież też jestem historykiem cywilizacji. Czy ty jesteś moim alter ego, Ibn Khaldouni?

– Czego ty jeszcze nie wymyślisz, Adams? Chyba nie uważasz, że jesteśmy identyczni? – prychnął.

– Zajmujemy się tym samym.

– Przepraszam, to ja wymyśliłem historię cywilizacji, ty się nią zajmujesz.

– Wymyśliłeś socjologię.

– Chcesz się przerzucać słowami…?

– Tyle rzeczy dowiedziałem się od ciebie, a przecież dawno nie żyjesz, Ibn Khaldouni.

– Co znowu zaczynasz? – Ibn Khaldouni machnął ręką. – Przejście Mostem nazywasz śmiercią? Chcesz, to ci przyłożę. Poczujesz, bracie, że tu, po tej stronie, jest tak samo realnie, jak tam na górze. No co, przyłożyć…?

– Most nie kończy się w tym mieście, prowadzi znacznie głębiej. Tam byłem rabem, tyrałem jak wół w gospodarstwie Hrabbana, broniłem Mrocznej Przełęczy, też w randze oficera. Nie dasz rady staremu wiarusowi, profesorze historii… I to jeszcze jako rekonwalescent po przedłużonej głodówce.

– Kariera zrobiona w miesiąc… Rzeczywiście, zeszczuplałeś, opaliłeś się, wyglądasz znakomicie. Pomyślałem, że znowu roisz, jakobyś śnił.

– Nie wątpię w rzeczywistość tej celi i tego miasta. Ale skoro jest druga strona, to po niej ma być nadzieja. A ty, człek wzorowy, tkwisz tu, w wilgotnym pierdlu, i nic nie wskazuje, że z niego wkrótce wyjdziesz.

– Sam to wybrałem.

– Śmierć głodową…?

– Nie śmierć głodową, tylko bytowanie tutaj.

– Sam wybrałeś ten cholerny pierdel Człekousta?

– Jasne. Liczyłem się z tym, że mogą mnie posadzić do pierdla. Ale tylko bytując wśród was, może uda mi się zrozumieć, co w was takiego szczególnego. Prawdopodobnie mógłbym w części z tego uniknąć, gdybym się wycofał.

– No nie, ja nie mogę! Toż ja bym wszystko zrobił, żeby wreszcie stąd wyleźć, wyciągnąć Renatę i razem na górę – A ty tu siedzisz z własnej woli…?!

– Można tak powiedzieć. Zresztą, nie sądzę, żebyś zrobił rzeczywiście wszystko, by stąd wyjść. Uważam też, że Renata jest blisko i jeśli sam tak nie zdecydujesz, to jej nie stracisz.

– Chciałbym, żeby na mnie czekała.

Było już na tyle jasno, żeby rozpocząć wędrówkę wokół ścian celi. Ale nawet dość powolny spacer wreszcie zmęczy i znudzi. Znowu przysiedli na pryczach.

– Rzeczywiście jesteś tym samym Ibn Khaldounim, o którym czytałem?

– Mam ci przytakiwać, Adams? Nie chce mi się gęby otwierać, bo nie mam żadnych wątpliwości, że moje gadanie cokolwiek tu zmieni.

– Ale mógłbyś jakoś mnie upewnić. Mnie też niełatwo uwierzyć w twoją tożsamość.

– Co chcesz?

– Skoro jak twierdzisz, wędrujesz między czasami…

– Rozmawiałem z przychodzącymi z różnych czasów.

– To niektóre z nich następowały po moich.

– Nie spodziewaj się, że ci coś opowiem. Tego nie wolno.

– Nic a nic?

– Słownego zakazu nie dostałem, ale nie zdołam ci powiedzieć tylko czegoś, z czego byś skorzystał.

– Ale ja przecież mogę o wszystko zapytać.

– Tyle że najważniejszego nie pamiętam albo nie wiem.

– A pamiętasz cokolwiek?

– Pamiętam całkiem sporo.

– To zasuwaj. Do obiadu jeszcze ze trzy godziny.

– Za twoich czasów w sztuce panowała tendencja, która wydawała ci się nieuniknionym następstwem rozwoju sztuki.

– No, proszę. – Adams spojrzał z zainteresowaniem.

– Zacznijmy od początku. Wiesz, kim był Hubert van Eyck?

– On nie istniał.

– Istniał. Współcześni twierdzili, że to malarz większy od Jana. Całe życie malował jeden obraz, ale nie zdążył go skończyć. Skończył to dzieło jego brat, Jan właśnie. Skoro Hubert nie namalował innego obrazu, zwątpiono w jego istnienie.

– Przez całe życie namalował kilka paneli poliptyku?

– Większość. Hubert van Eyck jest przykładem na to, jak średniowieczny malarz rozumiał swoją pracę. Wiesz, takie aż bolesne dążenie do prawdy. Jego poliptyk możesz oglądać z każdej odległości – nie rozjedzie ci się w mgławicę maźgów.

– Jednak ma trochę usterek. Postaci są nieruchome, ich twarze często podobne.

– Schrzanił robotę, jak nie umiał czegoś oddać. Jednak dla niego każde świadome uproszczenie było kłamstwem.

– Wielu po nim było większych.

– Tak, to prawda. Ale gdzieś w okolicy Rubensa nastąpiła zmiana: ktoś zauważył, że duży obraz ogląda się z daleka, więc nie ma co wysilać się na dokładne oddawanie detalu.

– Trochę wcześniej to zauważono. Tycjan akurat.

– Dobra. To przytomne spostrzeżenie nieoczekiwanie spowodowało, że maźgi rosły i rosły. Aż zostały tylko maźgi.

– Lubię niektóre takie obrazy.

– Ja też. Powstało tą drogą wiele wartościowych prac. Tak maluje się szybciej. W ciągu życia uda się namalować więcej niż kilkanaście paneli jednego poliptyku. Jednakże ta droga wyglądała na jednokierunkową. Maźgi muszą rosnąć.

149
{"b":"100661","o":1}