Литмир - Электронная Библиотека
A
A

57.

Dom Hrabbana wznosił się na skraju miejscowości, najbardziej oddalonym od warowni. Pobliski posterunek był rogatką, chociaż i w mieście kilka znaczniejszych ulic przecinały posterunki legii. Kilkadziesiąt metrów za stanowiskiem celnika i żołnierzy wznosiła się wysoka statua. Postać wykonano z czarnego, a płaszcz spadający w wymyślnych fałdach z jej ramion ze skrzącego się różnymi barwami obsydianu. W wyciągniętej, przeraźliwie chudej ręce postać dzierżyła latarnię, w której tkwiła brązowa bryłka.

Po drugiej stronie Krum, na placu położonym kilkaset metrów za końcową rogatką, w dni targowe roiło się od sprzedawców i kupujących. Adams uważał, że targowisko celowo urządzono tak daleko, aby urzędnicy mogli dwukrotnie ściągać myto.

Z jakichś powodów częste kontakty z Pięknooką przestały przeszkadzać Hrabbanowi i jego synom. Za to zaczęły się półuśmiechy.

Pracy u Hrabbana było dość. Sporą część niemałego domostwa zajmował młyn: rząd czterech kamiennych żaren obracanych przez niewolników. Obecnie stały bezczynnie, czekając na nowe zbiory, tylko czasem obracało się jedno z nich. Mąka została dawno odebrana przez właścicieli, a jej reszta – młynarzowa zapłata – stała w piwnicy. Teraz rolnicy zwozili świeże ziarno, które musiało najpierw przeschnąć. Pięknooka opowiadała, jak w zimie młyn hurgotał całymi dniami, a niewolnicy mdleli z wyczerpania. Zamożny Hrabban wynajmował wtedy ich od sąsiadów. Kosztowało to mniej niż kupienie kilku na własność.

Pięknookiej polecono zrobić zakupy. Adams miał jej towarzyszyć. Gorgonij odmierzył kilka miar mąki. Z namaszczeniem nabierał ją do garnuszka w kształcie roześmianej głowy. Następnie uchylał klapkę glinianych ust, by mąka sypała się do płóciennego woreczka. Trzy takie worki Adams nałożył na dwukołowy wózek, do którego sam siebie zaprzągł. Brakowało tylko zwyczajowej łapówki dla strażnika.

Na posterunku przywitano Pięknooką jak starą znajomą.

– Na, Hinate. Piękna Hinate. - Żołnierze mówili inną gwarą, chociaż słowa były zrozumiałe. Przepuścili ich bez sprawdzania. – Kiedy Pachom przyjedzie? Pachom teha oficijer. Prawie jak sotnik Durubbaal. Na, Hinate, idź. – Żołnierz odsunął się z przejścia.

Za Pięknooką podreptał Adams, ciągnąc wózek po bazaltowych płytach drogi. Przyjrzał się mijanej postaci na cokole. Był to poprawnie wyrzeźbiony półkościotrup, z zaznaczonymi wnętrznościami, ścięgnami, niektórymi warstwami mięśni oraz oczami z białych kamyków. Jak woskowy model człowieka rozebranego z zewnętrznych warstw mięśni.

– To jest Pan Czuwający?

– Oczywiście, że nie. To jest Latarnik. Codziennie żołnierze wymieniają próczywo w jego lampie – cierpliwie wyjaśniła. Przywykła do jego prostych pytań.

– Co? Próczywo?

– No tak, magazyn światła w lampie Latarnika. Za dnia się ładuje, w nocy świeci.

Adams widział już tu kiedyś morze. Nie było widoczne z domostwa Hrabbana, gdyż zasłaniały je inne domy, ale już z sąsiednich uliczek ukazywała się równa, roziskrzona powierzchnia, pod gęstymi, szarymi chmurami.

Do Krum prowadził jeszcze długi odcinek pustego terenu. Trawa, rozrzucone śmieci i rzadkie krzaki. Na wózku tylko trzy nieduże worki. Można przysiąść w jakimś miejscu osłoniętym krzakami od drogi.

– Nigdy nie byłem na brzegu morza. Zejdziemy na plażę?

– Nigdy w życiu nie byłeś, Hemfriu?

– Nie na brzegu tego morza.

– Jako Płucodych byłeś kiedyś rybakiem.

– Dokładnie pamiętasz Płucodycha?

– Tak – urwała i spuściła głowę.

– To co z tym brzegiem?

– Tędy – wskazała miejsce dogodniejsze do zjazdu.

Poszło nieoczekiwanie ciężko. Kółka utykały w dołkach. Pokrzywy owijały się wokół osi. Adams kosił bujne chabazie, wyrywał zakleszczone zielsko. Wypłowiała koszula, którą dostał za podartą w czasie bicia, lepiła się od potu. Spodnie miał jeszcze własne, chociaż łata na łacie. Zabłocił trzewiki, pokrzywy poparzyły mu dłonie. W dół poszło łatwiej, choć zbocze skarpy też było zachwaszczone.

Wreszcie zjechali na wąską plażę z czarnego żwiru; przy zaroślach leżało nieco grubszych kamyków. Morze było zupełnie spokojne. Ospale docierające do brzegu drobne fale podobne były do gęstej brei. Woda cuchnęła. Zapach przypominał smród mułu i wodorostów, którym przesiąkają wszystkie owoce morza, ale zmieszany z trupim odorem. Może jakaś padlina leżała w krzakach?

Usiedli. Chmury miały niemal jednolity, ponury, szary odcień, a tu i ówdzie jaśniejsze żyłkowania na powierzchni.

„Piękne niebo”, pomyślał. „Niby jednolita, kamienna powierzchnia”. Uśmiechnął się: przecież z takiej odległości żadnych żyłkowań żadnego kamienia nie byłoby widać.

– No, już dość. Napatrzyłeś się.

– Niezwykłe jest to niebo: jak monolit.

– Pieczęć.

– Co?

– Na takie niebo mówimy Pieczęć Sylwestra. Ale rzadko widać je właśnie tak. Najczęściej są chmury. Dzisiaj jest czysta Pieczęć Sylwestra.

– A to nie są chmury?

– No, chyba trochę też – zgodziła się grzecznie. – Ale zwykle snują się niskie opary.

– Co jest za tym morzem?

– Za morzem? A cóż może być za morzem? Nikt stamtąd nie przyjechał i nikt się tam nie wybiera. Zresztą daleko by nie odpłynął… – Zachichotała.

– Nikt nie próbował?

– Próbował…? – Jego naiwność ubawiła ją. – Przecież Pan Czuwający nie pozwoliłby na to.

– Pan Czuwający tutaj włada?

– Tak, ale nie całkiem… Uniósł brwi w zdziwieniu.

– Powiem ci wierszyk, jeśli nikomu go nie powtórzysz.

– Dobrze.

Objęła go za szyję i przyłożyła usta do ucha. Zamknął ją w ramionach, aż się roześmiała:

– No, słuchaj! – Poczuł jej ciepły oddech. Władcy dwakroć zmierzył Jan czas spętania skrycie. Gerbert pieczęć nań nałożył, Król zaś ją ponowił.

– Sporo tych pieczęci – powiedział.

– Sza. – Położyła palec na ustach. – Za ten wierszyk jest dwanaście syceli grzywny.

– Skąd go znasz?

– Taka wyliczanka. Wszystkie dzieci to znają. Spróbował dalej ją wypytywać.

– Ludzie umierają – powiedział.

Jej oczy rozszerzyły się, a czaił się w nich ironiczny uśmieszek.

– Mhm. – Pokiwała głową z udaną powagą.

– To gdzie idą zmarli po śmierci?

– Idą Drogą Trupa. Tak twierdzą Hrabban i Pachom. Ale chyba nie mają racji, bo zmarli są na cmentarzu.

– No tak, na cmentarzu – przytaknął. Uznał, że jej zrozumienie spraw ostatecznych równa się rozumowaniu dziecka.

– Jedzą i piją. Z niektórymi z nich można porozmawiać.

– Czy ja też mógłbym?

– Pewnie. Zabiorę cię jutro.

Wyciągnięcie wózka na skarpę po stratowanych zaroślach poszło łatwiej, niż myślał. Musieli przejechać prawie całą miejscowość i użerać się na rogatkach, za to ceny na targu pod wieczór spadły. Za jeden worek mąki wypełnili cały kosz wózka drobnymi rybkami. Za drugi dostali kilka okazałych głowonogów.

Wracali, gdy już zmierzchało. Droga opustoszała.

Nagle rozległ się przejmujący, głęboki jęk. Renata instynktownie przypadła do niego.

– Uaaa…! Uaaa…! – wycie wyrywało się jakby z głębi udręczonej duszy. Niesamowita, nieludzka skarga.

– Ach…! – Zaśmiała się. – Ależ mnie przestraszył. Jęki nie cichły.

– Kto? – Adams też czuł się nieswojo.

– Latarnik wzywa wszystkich do powrotu, bo dzień się kończy. Krum powinno już spać.

– Niełatwo wykonać dźwięczący posąg – powiedział.

– To kobuk jęczy. Co wieczór.

Zmilczał jej niezrozumiałą uwagę. Wieczorem wiała bryza od morza. Adams uznał, że stały kierunek wiatru ułatwił zaprojektowanie mechanizmu.

W garści Latarnika jarzył się zielonkawy ognik.

– Co to jest próczywo?

– Hevrensz przyniósł je do Krum z Drogi Trupa… Rozjaśniało drogę, którą wędrowali umarli.

– My też jesteśmy umarli, skoro nam przyświeca?

– No, skądże, Hemfriu. – Uśmiechnęła się łagodnie. – Teraz przyświeca żywym. Kobuk dba, by nie zgasło przypadkiem.

48
{"b":"100661","o":1}