Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Będziesz rozważał sam. – Izabbaal energicznie podciągnął się na łokciach, jednocześnie krzywiąc twarz z bólu. – Młody ma stąd wyjść. Bez rozmowy z tobą. Spotkasz się z nim za dwa dni, nie wcześniej.

– Spalony ma lekką rękę… Wziąłem go, bo najlepiej szyje rany. Czysto i równo.

– Tu nie wystarczy samo szycie – burknął kwatermistrz. – Zresztą czarna bestia nie będzie mnie szyła. Dość ich się tu kręci, kiedy Pan przybywa. Jeszcze by mnie dotykali… – Skinął na adiutanta.

Adams nie zdążył zareagować, kiedy dwaj legioniści wezwani przez adiutanta grzecznie, ale stanowczo wyprowadzili go z kwatery Izabbaala. Nie zamienił już ani słowa z Hjalmirem.

Na kwaterę Adamsa odprowadził cały korpus, bo do dwóch simpli dołączył ich dowódca.

– Skąd masz takie pazury? – Korpuśny, wskazując na nienaturalnie masywne paznokcie Adamsa, wyszczerzył w uśmiechu żółtawe, mocne zębiska, każdy z ciemniejszą plamą na koronie: zbyt często przyszło właścicielowi odżywiać się marną strawą i zdążył zetrzeć szkliwo do dentyny. Jego ospowatą, pomarszczoną twarz porastały rzadkie, czarne kudły.

– Robią się takie od chodzenia na Stronę Trupa.

– Cie… Zaraza. – Macajbaba stracił ochotę do rozmowy.

132.

Adamsa zakwaterowano w pojedynce. Wyznaczono mu nawet ordynansa na czas pobytu. Wprawdzie nie całkiem wolny, ale katrup, a na dodatek Spalony, więc prawie oficer. Nie był tu więźniem, ale miał unikać pomieszczeń kwatermistrza. Drzwi zasłonięte kotarą wychodziły na zewnętrzny korytarz, idący spodem prawego oczodołu Trupiłba.

Żołnierze kwaterowali tylko do poziomu oczodołów. Pomieszczenia wyżej, pozbawione okien, były zajmowane wyłącznie przez behmetim. Wszystkim żołnierzom wstęp do pomieszczeń behmetim był wzbroniony. Mieli oni nawet oddzielne schody i bramę fortu od strony oceanu, umieszczoną tak, jak wychodzi pień mózgu i rdzeń kręgowy z czaszki. Korzystali z tego przejścia zwykle podczas wizyty Pana z Morza.

Niektórzy mówili, że przez zabudowania twierdzy również przebiega Linia, odcinając część cypla od Krum, a pomieszczenia behmetim od pozostałych.

Zmorzony marszem na świeżym powietrzu, piwem i wydarzeniami tego dnia, Adams uciął sobie drzemkę do rana. Zdziwiony, że spał tak długo, zebrał się z posłania, obmył szybko w misce wody przyniesionej przez ordynansa i sprawdził ekwipunek.

Dzień już w pełni, do posiłku jeszcze sporo czasu, a nikt nie rozkazał siedzieć w ciasnej klitce – Adams wyszedł na korytarz zewnętrzny. Wychylony z fortowego oczodołu, chwilę gapił się na ruch przy bramie wejściowej. Hurgot kółek wozów i gwar rozmów przyciągały uwagę. Na służbie odwykł od zwykłego, miejskiego życia. Może Renata albo Adala przywiozą kontrybucję…?

Zbliżała się pora posiłku, ruch był mniejszy. Było leniwe, ciepłe przedpołudnie, choć tarcza słoneczna nie była widoczna, bo dzień – jak zwykle tutaj – był mglisty. Od tej strony szum oceanu docierał słabo, a kiedy żaden spóźniony wózek nie tłukł się przez most zwodzony, zapadała niemal cisza.

Wtedy było najprzyjemniej. Adams przeciągnął się, aż kości zatrzeszczały. Do jego uszu dotarł dziwny dźwięk, ni to wycie, ni zawodzenie. Dobrze pamiętał podobne odgłosy.

„To trzeba koniecznie sprawdzić”. Nie wiedział, czy wypada chodzić po forcie z bronią, wziął jednak cały sprzęt: sztylet, pałasz, kuszę i petrynał. Ostatecznie kryły się pod płaszczem, a gdyby jaki macajbaba zwędził mu broń z kwatery, trudno by było ją odzyskać.

Kuszy nie zmontował, ale petrynał mógł dobyć z olstra jednym ruchem ręki.

Po ordynansie ani śladu. Wrzeszczeć po forcie nie wypada. Z dziedzińca trafił do kantyny podoficerskiej, a w niej znalazł korpuśnego, który go kwaterował. Ten, zagadnięty o Czarne, wyjaśnił nawet, gdzie są trzymane, ale nie chciało mu się tam iść z Adamsem. Katrup mógł sam zejść w każdej chwili, nawet jeśliby nie miał ochoty na wiwisekcję. Adams poszedł więc za dziwnym, gardłowym śpiewem i znalazł wejście do lochów. Wartownik nie zaprotestował. Nie trzeba było tam pochodni, bo świetliki w sufitach cel wychodziły na dziedziniec. Lochami opiekował się rachubiec Barchem. Za darmo oprowadził po nich Adamsa. Oczywiście nie oglądali aresztantów, tylko więzione Czarne. Było ich tutaj sporo, trzymanych po kilka w osobnych, ciasnych celkach. Drzwi wykonane ze stalowych prętów zamknięto na duże kłódki. Każdy stwór miał skrępowane nogi (między którymi umieszczono klocek drewna) i podobnie unieruchomione ręce. Więzy rąk i nóg połączono dodatkowym łańcuchem, umocowanym do klocka w murze.

– To od Drubbaala? – wskazał dłonią Adams.

– Nie. Ostatnio sporo ich zeszło do Krum. Coś niedbale pilnowaliście Linii. – Skrzywił się w uśmiechu. – Z łapaniem tych stworów też nie mieliśmy większych problemów. Czarne są bezradne, same w sieci lezą… No tak, ale wam tam zimno na górze, ręce grabieją, dlatego tak trudno to idzie… – Pokiwał głową w udanym współczuciu.

Mieli tu ponad dwadzieścia gaber i trzy busierce, młode osobniki porosłe gładką sierścią, o krótkich rogach, kopytach i ogonach. Za to żadnych Stworów Mroku czy segmentowanych węży. Więźniowie milczeli i ponuro gapili się na zwiedzających.

– Małe trzymamy tutaj w pudle. – Barchem energicznie zatrząsł drewnianą skrzynią i podniósł wieko. Kilkanaście zestrachanych szczeniaków łaziło po dnie. Z początku lękliwe, zaraz zaczęły wspinać się po ścianach.

– Zamknę, bo zaraz wylecą.

– Szczeniaki też połapaliście?

– Gdzie tam. Gabery je urodziły w niewoli. Jeszcze parę młodych przybędzie.

– Co robicie z tymi wszystkimi Czarnymi?

– Mamy je od niedawna. Katrup je po kolei bada, skóry sprzedajemy. Sprawił dopiero osiem. Wolno to idzie, bo skóry tanie, a katrup mówi, że już wie, co każda ma w środku. Ja myślę, że się guzdra, bo za asystowanie przy sprawianiu musi sam płacić. Właścicielem tych stworów jest legion, nie jakiś pojedynczy żołnierz. W Krum nawet Czarnych nam nie brakuje. Sam możesz sobie jakiego kupić. Trzy sycele za gaberę, cztery za busierca, niedrogo, ale jakoś nikt nie kupuje. Za samą skórę mogliby dostać od sześciu syceli w górę, ale nie potrafią tego sprawiać.

– Ja umiem oskórować takiego stwora, ale nie potrzebuję czarnej bestii. Jedną skórą przyozdobiłem sobie zbroję, drugą wyprawioną mam na górze.

– Skąd jesteś?

– Z Ciemnej Doliny.

– One przełaziły od strony Tibium. Podobno ostatnio przestały. Mamy jedną specjalną, katrup dotąd jej nie ruszył, bo za bardzo ludzka. Może ciebie zainteresuje…?

Adams drgnął.

– Jakaś inna?

– Jeszcze jak. Poczekaj, przyświecę na nią. Zaraz ci laska stanie.

Barchem przyniósł pochodnię, żeby lepiej widzieć. Otworzył jedną z cel z gaberami. Obaj weszli do środka. Rachubiec pochodnią rozpędził uwięzione, które niezgrabnie wijąc się, odsłoniły przygniecioną ich ciałami. Adams poznał Złotą Gaberę. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Ona też go poznała.

– Ładna, nie?

– Bardzo ładna.

– Jak dla ciebie dwanaście syceli.

– Podwójna cena?

– Przecież warta jest znacznie więcej. Kobiety nie kupisz poniżej pięćdziesięciu syceli, a to prawie kobieta. Każdy wie, ile warta jest Złota Gabera, ale nikomu z Krum nie wolno jej kupić. Izabbaal zabronił. Nie chce, żeby rodziły się tu potwory. Ty sobie możesz ją wziąć na Linię.

– My sobie łapiemy kobiety na Drodze Trupa. A ona nie jest warta aż tyle, na dodatek ja nie mam dwunastu syceli, ale… – zawiesił głos. – Kiedy, rachubiec, idziecie na Linię?

– Co ci do tego? – obruszył się Barchem.

– Bo na Linii rachubców jest na razie dosyć, – owego poślą do decymy, a wtedy bez dobrego sprzętu od razu zginiesz. Mam fajną kuszę, celną, inkrustowaną. To dobra i piękna broń, sprawdzona na Linii. Mogę wam ją sprzedać za cenę tej bestii. – Adams odtroczył korpus kuszy i jej łuk. Zgrabnie zmontował piękną broń przed nosem Barchema, blokada zaskoczyła z trzaskiem.

115
{"b":"100661","o":1}