Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Tak jest. – Sapiąc z wysiłku, Bertucci zaczął mierzyć proporcje do nowego rysunku. Pomagał sobie językiem.

– Macie zapał do tej pracy.

– Chciałbym do czegoś w życiu dojść. – Żołnierz zaczerwienił się, gdyż podeszła do nich Złota Pięknooka i przez ramię przyglądała się ich pracy.

Adams uśmiechnął się przyjaźnie i zebrał się z miejsca.

– Nieudane szkice możecie ścierać chlebem, kartonów starczy na dłużej. Potem ten chleb możecie zjeść, nie zmarnuje się.

– Tak jest.

Adams położył dłoń na ramieniu Złotej.

– Chodź, spiszemy akt twojego uwolnienia – powiedział.

W archiwum Wentzla było nieco wzorów, chociaż żaden dla gabery. Urbanyj już wypalił stosowny simbolon Adamsa i przełamał go na połowy. Kiedy Złota dowiedziała się o planie swojego uwolnienia, zasugerowała coś przeciwnego: Niech Adams pozostanie jej właścicielem, dając tym samym rękojmię jej bezpieczeństwa. Przecież w takim przypadku nikt inny nie uczyni jej swoją niewolnicą.

– Dobrze – powiedział Adams. – Zostaniesz więc na służbie legionu. Nie chcesz siedzieć z nami, to wyślę cię na zwiad. Będziesz naszym zwiadowcą po Stronie Trupa. Będziesz wykonywać pomiary czasu i zdawać relacje z tego, co się tam dzieje. Hjalmirowi zaświeciły się oczy.

– A jeśli ci się kiedyś odwidzi, możesz wrócić do Wentzla i dalej zarabiać kładzeniem rąk. To rzeczywiście jakoś zabezpiecza naszych przed atakiem busierca. Zbyt długo nikt nie odniósł żadnych obrażeń, by mogło być inaczej. Gdy mnie tu już nie będzie, będziesz bezpośrednio podlegać Hjalmirowi.

W spojrzeniu Złotej Gabery zakręciła się łza.

– Będzie twoim zwierzchnikiem wojskowym, ja jestem twoim właścicielem, ale ty pozostaniesz panią swojego łona. Sama też zadecydujesz, czy urodzisz na płaskowyżu, czy u nas, czy w Krum. Potem możesz zamieszkać, gdzie wybierzesz, chociaż ja nie mogę zapewnić ci domu.

Dał jej swój simbolon. Umieściła go w maleńkim skórzanym mieszku na pasie.

– Ciężko będzie wcisnąć do tego mieszka cały pergamin – zauważył, wręczając jej kopię aktu uwolnienia łona, swoje postanowienia odnośnie jej przyszłości oraz nominację na zwiadowcę legionowego. Adams wymyślił tę rangę wojskową.

– Lepiej było zaczekać z tym na potwierdzenie sotnika - zauważył chirurg.

– To mogłem zrobić… – Adams wzruszył ramionami. – Ja jestem jej panem. Moje decyzje dotyczące legionu mogą zawsze zostać zmienione przez dowódcę.

– Ty chcesz już odejść? – Hjalmir zwrócił się do Złotej.

– Tak będzie chyba najlepiej. Może wrócę z dzieckiem, bo na płaskowyżu będzie mu jeszcze gorzej niż tutaj.

145.

Właściwie nie musiał wstawać na odprawy codziennych zwiadów. Sotnik zwykle tego nie robił. Żołnierze bardziej oczekiwali kładzenia rąk przez Złotą niż jego obecności. Jednak poczucie obowiązku codziennie wyganiało go z posłania. Zawsze też wracało natrętne pytanie: Kiedy usłyszy w wieczornym raporcie o śmierci pierwszego żołnierza? Jednakże zwiadowcy zaopatrzeni dotknięciem Złotej Gabery nie odnosili obrażeń. W końcu, jak można wytłumaczyć całkowity brak strat? Adams był już zmęczony dowodzeniem fortem. Kiedyż sotnik ukróci wreszcie niesubordynację macajbabów i przejmie dowodzenie Wentzlem?

Miało się pod wieczór. Zwiadowcy wrócili z płaskowyżu; Hjalmir zaczynał sprawianie złapanych Czarnych. Dziś Stronę Trupa penetrowały dwa korpusy. Życie Wentzla toczyło się zwykłym rytmem.

Adams przyglądał się tym scenom z blanków. Nim się ściemni, trzeba jeszcze wydać rozkazy na jutro…

Po schodach wspięła się do niego Złota, opatulona szczelnie w szkarłatny płaszcz.

– Idę – powiedziała. Zabrzmiało to ni jak stwierdzenie, ni jak pytanie.

Spojrzał na nią nieobecnym wzrokiem.

– Chcę już odejść na płaskowyż. Odprowadzisz mnie? – W jej głosie jakby dźwięczała nadzieja, że Adams jej tego zabroni.

– Tak.

Odwróciła się i ruszyła w dół.

– Wzięłaś z sobą wszystko?

Skinęła głową.

On też właściwie był gotowy, wpadł tylko do siebie po petrynał. Zajrzał jeszcze do głównej izby. Decymus siedział tam z kubkiem wina.

– Wychodzę na krótki patrol – powiedział Adams. – Przejmijcie na ten czas dowodzenie, Hugge.

Za bramą Wentzla na kamieniu do sekcji legioniści już rozkrzyżowali pierwszą z Czarnych, starą samicę o brązowym futrze i jasnej skórze. Jej cyce wyglądały jak lwie głowy, trzymające w ustach brodawki. Na plecach pyszniła się peleryna przypominająca płową lwią grzywę. Na podbrzuszu miała trzecią twarz paradoksalną, też w kształcie lwiego łba. Spomiędzy zębów wystawało ciało zdeformowanego i martwego szczeniaka; jakby kły paradoksalne ciągłym naciskiem stopniowo zniekształciły jego rozwój, a wreszcie odebrały mu resztę życia. Złota odwróciła wzrok.

– To znowu Bertucci? – spytała Hjalmira.

– Tym razem Scholz i Sinyj.

Chirurg ostrzył nóż sekcyjny o cholewkę buta. Druga Czarna leżała opodal, zawinięta siecią w ciasny tłumok, czekając na swoją kolej. W tej pozycji wyglądała jak zwykła dziewczyna o kędzierzawych, kasztanowatych włosach i czekoladowej skórze.

Wąską ścieżką wspinali się pod górę. Złota szła pierwsza, Adams jej śladem. Wkrótce osiągnęli grań, tym razem jednak nie poszli – jak zwykle – w stronę masztu ze znakiem legionowym, lecz w górę, ostrzem grani, ku Mrocznej Przełęczy. Ostatni odcinek drogi wiódł przepaścistą ścieżką, obchodzącą uskoki grani. Było jeszcze dość jasno, droga nieźle widoczna, chociaż pokryte szutrem, nachylone do przepaści półki jak zwykle nieprzyjemne. Ścieżka wyprowadziła do żlebu poniżej przełęczy. Trzeba było podejść na siodło. Wreszcie przed nimi otwarł się płaskowyż. Wiał chłodny, niezbyt mocny wiatr. Na środku Mrocznej Przełęczy obok kilku kopczyków tkwiła tyczka ze złocistą szarfą. Adams polecił również tutaj umieścić swój znak.

Przysiedli na pozostawionej tam kiedyś belce. Chwilę wpatrywał się w mroczny przestwór po Stronie Trupa. Nie wiedział, co jej powiedzieć na pożegnanie. O pierwszym spotkaniu? O ucieczce z Krum? O rysunkach, które tak lubiła?

– Mógłbyś nadać imię mojemu dziecku? – przerwała jego rozmyślania.

Wzdrygnął się.

– Sama nie potrafisz nazywać?

– Ech, ty znowu… – Machnęła ręką. – Oczywiście, że potrafię, ale ucieszyłoby mnie, gdybyś mi doradził. Tyle dla mnie zrobiłeś.

Adams zaczął się zastanawiać nad dobrze dźwięczącymi imionami.

– Dla syna wybrałam Hemfriu, jak ty – zaproponowała sama. – Ale jeśli będzie miał jeden róg na środku czoła nazwę go Tubal-Hemfriu, dobrze…?

– Pochlebia mi to. A jeśli będzie córeczka?

– Nie wiem. Może ty coś wybierz.

– A ojciec dziecka nic ci nie zaproponował?

– Nie, nic.

– Jesteś bardzo piękna. Kiedyś piękną kobietę nazwano Helena.

– Dobrze. Khalmat, tak ją nazwę.

Podniosła się i zaczęła rozbierać: zdjęła płaszcz, pas ze sztyletem i tunikę.

– Muszę się teraz tego wszystkiego pozbyć. Ukryję między wantami. Zaczekaj tu na mnie. – Odeszła z ciasnym rulonem. Za chwilę znowu pojawiła się zza skał. – Przyda się później, kiedy tu wrócę. Byle tylko tego busierce nie wywęszyły.

Adams siedział w milczeniu i przypatrywał się jej sylwetce. Nadal była piękna, wczesna ciąża nie zmieniała jeszcze krzywizn jej ciała. Piękna, ale niby-ludzka istota.

Złota podeszła i zasalutowała.

– Pora na zwiad, dowódco – powiedziała. On też powstał.

– Masz ze sobą simbolon?

– I simbolon, i resztę dokumentów. – Oparła dłoń na łańcuszku pasa. - Będzie dobrze.

– Do Wentzla możesz wracać bezpośrednio przed zachodem słońca. Wrota będą czekać otwarte specjalnie dla ciebie. Załoga wtedy nie otworzy ognia do gabery. Jeśli sotnik zmieni rozkazy, to pozostawię ci znak.

Spojrzała pytająco.

– Kiedyś zostawiliśmy przy mogile Quirinu na płaskim kamieniu dwa kamyki obok siebie. Jeśli wszystko będzie w porządku, odchodząc stąd, dołożę trzeci kamień, jeśli powrót do Wentzla mógłby ci czymś zagrozić, na tej płaskówie nie znajdziesz nowego kamyka.

127
{"b":"100661","o":1}