Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Burza nadchodzi – szepnął do Chettiego.

– To nie burza, tylko Wiatr Noży. To cholerstwo nie nadchodzi prawie nigdy w dzień…! – Chetti wydał pośpiesznie komendy, zbudzono śpiących, wszyscy zalegli płasko na kamieniach, zachowując absolutną ciszę.

Chmura była sinoniebieska, dzieliła się na mocno zarysowane pasma.

Właśnie mijała ich kryjówkę grupa wędrujących. Szli sami, nikt ich nie pilnował. Adams ujrzał, jak pierwsze pasmo sinej mgły weszło w kolumnę idących. Trafiona ostrzem mgły tęga kobieta o tłustych, czarnych włosach, zaplecionych w ciasny kok, zatrzymała się, dobiegł jej przeraźliwy krzyk. Mgła zdzierała skórę kobiety jak pilnik. Wokół fruwały czerwone drobinki. Krew, strzępki skóry?

Kobieta stała jakby zdumiona. Gdy mgła wyrwała, czy wypłukała jej tchawicę, krzyk umilkł. Za to krzyczeli inni atakowani kolejnymi pasmami mgły. Wokół poczerwieniało od fruwających drobin.

Trafieni nie upadali, może pęd wichru nie pozwalał im runąć. Zdumiewała selektywność tych ataków: spośród całej wędrującej grupy mgła wybrała tylko kilka osób. Teraz zlizywała z nich ciało, odsłaniając narządy wewnętrzne.

Wokół zaroiło się od much. Mgła ściągnęła za sobą całą ich chmurę. Zaciekle uganiały się za skrawkami ciała ofiar.

„Mgła może nas wyśledzić. Trzeba stąd natychmiast uciekać”, pomyślał Adams i spojrzał znacząco na Chettiego.

– Czekaj. Obserwuj – szept korpuśnego był jak tchnienie wiatru.

Pasma wirowały wokół wybranych osób. Pozostawiały ociekające krwią ciała, żebra, wokół których kłębiły się sine drobiny, puste oczodoły. Nagie kości natychmiast obsiadały muchy, łapczywie zlizując krew i limfę.

Żadna z ofiar nie upadła. Wybielone szkielety nie rozsypały się, pozostały na nich resztki ścięgien, więzadła spajające strukturę w całość. Wir jak nadleciał, tak zniknął. Świst ucichł, pozostał natrętny bzyk. Muchy suszyły odsłonięte powierzchnie kości z resztek wilgoci. Wreszcie i one nie znalazły pożywienia. Zerwały się w powietrze ciemnym kłębem i odleciały.

Rozebrana ostatecznie kobieta poruszyła ręką, spojrzała na nią. Z głębi oczodołów zerkały przerażone, pozostawione tam niby przypadkiem, a poruszane cieniutkimi pasemkami mięśni, gałki oczne. Pozostał jej też kok szarych włosów, choć jakby wyrastający wprost z czaszki. Wyschła skóra była niemal niewidoczna. Kości spojone były słabo zarysowaną tkanką, tworzącą cienką, pomarszczoną warstewkę wokół stawów. Cała reszta kośćca była odsłonięta jak model anatomiczny. „Przecież ona nie ma mięśni, by ruszać tymi piszczelami”, pomyślał Adams.

Jednak poruszyła się. Zrobiła nieśmiało pierwszy krok. Inne kościotrupy przyglądały się jej uważnie, one też coraz śmielej próbowały swoich możliwości. Szkielet-kobieta ruszył w drogę za resztą pochodu. W ślad za nią poszli inni odarci. Niektórym pozostały oczy, innym suche, bezbarwne włosy. Pozostali wędrowcy, których ominął Wiatr Noży, po chwili przestali dziwić się ich towarzystwu.

Adams widział już kiedyś szkielety wśród pochodu. Uznał wtedy, że była to halucynacja wywołana wyziewami wulkanicznymi, a za kościotrupy wziął zwyczajnych dozorców. Teraz widział to samo, powietrze zaś było czyste, mroźne i świeże, jak to bywa w górach. Ani śladu otępiających oparów. Pozostali żołnierze widzieli to samo.

Wrócili na przełęcz w zapadających ciemnościach. Nie było mowy, żeby łazić po grani w zupełnym mroku, więc zabiwakowali pod Mroczną Przełęczą. Adams, zawinięty w pled, marzł przy maleńkim ognisku, które ledwie rozganiało ciemności, ciepła nie dając. Palla dorzucał do ognia małe kłębki kolczastej trawy, w sam raz, by płomień nie wychynął zza głazów i nie ściągnął przypadkiem busierców.

Adams zagadał do korpuśnego; żołnierze przyzwyczaili się, że felczer rozpytuje o najróżniejsze sprawy dotyczące służby i uważnie słucha.

– Suche nie mówią – rzucił Chetti, gdy uraczył się łykiem z manierki Adamsa. – Ale ze złapanym można się porozumieć.

– Złapanym?

– W sieci. Najlepsze są druciane, ale takie dużo kosztują. Nie walczy się z Suchymi. Omija się ich. Sterczą z nich te ostre gnaty, człowiek porani się, próbując takiego złapać.

– Jak się porozumiewacie?

– Sotnik Drubbaal nauczył nas numerować litery. Trupistwór stuka gnatem w kamień. Długo to trwa, ale obaj z Hjalmirem potrafią całą noc wypytywać takiego. Znaczy, Drubbaal pyta, a katrup notuje w swoim kapowniku. Potem puszczają Trupistwora wolno. Żaden pożytek z takich gnatów: ani do ozdoby, ani do obrony. Porozdzielać się nie da, tak mocno poszczepiane.

76.

Gdy w obozie było więcej brańców, łańcuchów nie starczało na oddzielne zabezpieczenie niewolnika legionowego i Adamsa skuwano z nimi. Nie było to przyjemne, chociaż Hjalmir nie zaciskał mu metalowych obręczy na rękach ani na nogach, a już nigdy nie zakładał kolczatek. Zresztą używano ich bardzo rzadko, bo brańcy zachowywali się potulnie.

Bardziej dokuczliwe od kajdan były utrapione ptaszyska, zwykle gawrony i wrony, które zlatywały się w pobliże obozu w poszukiwaniu resztek. Półoswojone, kradły jedzenie, jak się tylko dało. Raz Adams stracił całą słoninę do kolacyjnej kaszy, kiedy nieostrożnie odstawił miskę, układając się wygodniej w łańcuchach.

Nad ranem robiło się naprawdę zimno, jednak wtedy zwykle brańcy już wykopali się ze swoich workowatych koszul i było czym się przykryć. Niby apatyczni, ale wystarczyło z nich spuścić wzrok, a już starali się wydobyć z odzieży. Już po paru dniach to ich dziwaczne pragnienie słabło. W miarę jak budowa wracała do normy, zachowanie też normalniało.

Adams zbudził się skoro świt, drżąc z zimna. W zasięgu ręki nie było dodatkowego przykrycia. Przyglądał mu się okazały gawron. Ptaszysko przekrzywiało głowę i raz jednym, raz drugim okiem łypało na Adamsa. „Upasł się na naszych racjach”, Adams spojrzał na niego niechętnie.

Ptak dreptał, przestępując z nogi na nogę. Nie mógł się zdecydować, czy nadal obserwować Adamsa, czy gdzie indziej poszukać darmowego śniadania.

„Upłynie jeszcze z godzina, zanim słońce zacznie grzać”, pomyślał Adams. Skulił się w kłębek.

Niedaleko leżał tłusty braniec. Szpetny, łysy mężczyzna przez noc ściągnął z siebie koszulę i zaplątał sobie w nią ręce. Pokryty gęsią skórką wielkości ziaren grochu i siny jak Pieczęć Sylwestra, nie próbował się odziać. Leżał bez ruchu na wznak. Nie spał. Nieruchomy wzrok wlepił w niebo. Wczoraj powiedział, że nazywa się Cyrjak. Może by do niego zagadać?

Adams poprawił się, bo ramię zdrętwiało. Mocniej otulił się futrem, dreszcze nie słabły.

Gawron zatrzepotał skrzydłami, zerwał się ciężko i wylądował na piersi brańca. Zrobił parę kroków, przymierzył w błyszczące oko, ale chybił, i trafił w skórę na czole. Cyrjak skrzywił się i przymknął powieki. W ranie pokazała się krew.

Ptak, nie nęcony blaskiem oczu, zostawił w spokoju twarz leżącego i podreptał na jego brzuch. Zainteresował się liściem. Raz i drugi dziobnął w fartuszek. Golec zadrżał z bólu, tłumiąc jęk, ale nie zmienił pozycji.

Adams skrzywił się z obrzydzenia.

Głodny gawron metodycznie raz za razem dziobał Golca w genitalia, wyskubując spod liścia małe kawałki skóry. Braniec krwawił coraz obficiej; wił się z bólu i wyginał, ale nie próbował odpędzić ptaszyska.

– Ruszże się, człowieku! – nie wytrzymał Adams. – Machnij ręką! Odpędź tę cholerę! – Szarpnął za łańcuch, łączący go z grubasem. Gawron podskoczył, ale nie dał się przepłoszyć.

Cyrjak zerknął na Adamsa przez zaciśnięte szparki oczu. Pojękiwał w takt uderzeń ptasiego dzioba. Jego nogi same zginały się, by ochronić rozrywane genitalia, jednak mężczyzna nie odpędzał niegroźnego przecież napastnika. Krzyki Adamsa ściągnęły wartownika.

– A ty czego?!

Adams wskazał podbródkiem dziobanego.

Żołnierz wzruszył ramionami, ale odpędził żarłoczne ptaszysko. Nawet cisnął za nim kamieniem.

66
{"b":"100661","o":1}