Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ach, aż tak cię wzięło…? – parsknęła. – To będzie udany wieczór.

Z reszty pamiętał niewiele, jedynie jeszcze rano kołatała ironiczna uwaga Falzaroty: „Ona jest w środku taka niezwykła, ponieważ wpycha sobie tam ziemię obszczaną przez kozła, a na dodatek w trakcie pieszczot po kilka razy niepostrzeżenie suszy sobie ją od środka szmatką. Czasem potrafi pół dnia włóczyć się po łąkach, szukając szczającego kozła. Stale gorączkuje przez tę ziemię, dlatego jest taka blada. To jej cała tajemnica”.

25.

Rano, wracając do hotelu, Adams rozmyślał nad swą obecną sytuacją. Dom i dwie żony mocno zakotwiczyłyby go w tym śnie. Pięknym i dziwacznym, trwającym bez końca. „Sen, który się nie kończy, to śmierć. Może już umarłem…”, pomyślał.

Karen nie była bohaterką tej nocy, nawet nie sprawdził, jakiego rodzaju jest ona człowiekiem, choć białe pręgi na jej twarzy sugerowały drugi. Nie tak piękna, jak Liliane, ale tu nie uroda była kryterium, lecz zdolność nazywania.

Tej nocy miał w ramionach gorący lód: pozornie chłodny, żywy posąg, długonogi i smukłobiodry. Pozbawiona własnego imienia, Falzarota raczej nie była człowiekiem drugiego rodzaju, choć gdyby jej skóra się zaróżowiła, może zarysowałby się na niej wizerunek białych pręg tygrysa.

Swój pokój hotelowy zastał kompletnie zdemolowany. Po podłodze walały się kartki notatek i rozrzucona bielizna. Rozpruto nawet kanapę. To nie była czysta rewizja.

Ledwie zdążył zorientować się w bałaganie, gdy ujawnili się funkcjonariusze. Czekali na niego na balkoniku. Dwóch wywiadowców w cywilu. Jednym z nich był Bieleń. Adams nie próbował złośliwości. Oni zresztą też nie.

– Zostaniecie przewiezieni do Ochrony Ludności celem starannego przesłuchania, Adams – powiedział Bieleń.

– Jest jakiś nakaz czy wyrok?

– Dajcie spokój. Tak ma być. Wziąć ze sobą szczoteczkę do zębów i mydło.

Przed bramą czekała furgonetka-chłodnia z truskawkami i bananami wymalowanymi na blaszanej skrzyni.

– Do tego mam wsiadać? Przecież zamarznę.

– Nie utrudniajcie. To zwykła suka.

Nie skuli go. Mocno trzymał się drewnianej ławeczki, kiedy wóz podskakiwał na kocich łbach lub wpadał w dziury w asfalcie. Aresztowanie było nowością w tym śnie. Bez wątpienia aresztowanie, chociaż słowo to nie padło jeszcze ani razu. Mogło to być związane z ujęciem Falzarote. Gdyby chociaż wiedział, co ma ukrywać, aby go ochronić. Był mu winien jakąś wdzięczność, skoro przespał się z jego żoną.

Na komendzie skuli go i zostawili na korytarzu. Nie kazali długo czekać. Wprawdzie w kolejce przed nim było jeszcze wielu ludzi, niektórych przykutych do krzeseł, ale Adamsa zabrano przed nimi.

Za biurkiem siedział Ciaken. Nieokreślonym ruchem wskazał mu krzesło. Obok usiadł nadzwiadowca Bieleń, który przyprowadził Adamsa.

– Mam nadzieję, że nie dziwi was moja obecność? – zagaił Ciaken.

Nie dziwiła. Naturalnie wynikała z obowiązującej logiki snu, według której te same postacie pojawiają się obsesyjnie często, choć w różnych rolach. Oczywiście z wyjątkami: Karen nie była podobna do Liliane, Falzarota nie przypominała Schrympy.

– Nie spodziewałem się tu ani was, ani Bielenia – odpowiedział zgodnie z oczekiwaniem rozmówcy.

– Nadmierne rozdrabnianie funkcji urzędów zmniejsza ich skuteczność. – Ciaken pokiwał głową. – Ochrona Ludności obejmuje wszystkie sprawy obywateli. Nie trzeba przenosić akt z pokoju do pokoju… – Machnął ręką. – Zresztą i tak nie dość lewtanim do tych wszystkich obowiązków.

Adams skinął głową na znak, że rozumie.

– Będziecie zeznawać?

– Tak.

Mógł przecież powiedzieć wszystko. Jakie znaczenie może mieć ujawnianie swoich myśli postaciom ze snu, czyli po prostu innym swoim myślom…? Pytanie, czy te zeznania mogą zaszkodzić Falzarote, było dziwaczne, nie wiadomo nawet, czy postawione sensownie. Jednak intensywność tego, co przeżył z Liliane czy Falzarotą, wcale nie przypominała zmyślenia sennego.

Ciaken wyjrzał przez okno. Ulewa nie słabła. Na suficie sali formował się spory zaciek.

„Komenda miejska nie jest szczodrze dotowana”, pomyślał złośliwie Adams.

– Znowu zacina na podłogę – powiedział Ciaken. Wyjrzał jeszcze raz i zamknął okiennice. Deszcz załomotał o deski.

– Bieleń, protokołujcie.

Tymczasem Bieleń usiłował zapalić lampę na biurku, naciskając obluzowany przełącznik. Wreszcie żarówka rozbłysła.

– Imię i nazwisko – powiedział Ciaken.

– Przecież wiecie.

– Odpowiadajcie szczegółowo na użytek przesłuchania.

– Nazywam się Humphrey Adams, Jr.

– U nas tłumaczy się imiona cudzoziemców. Bieleń, zapiszcie „Onofrio” przez długie „o”. Zawód?

– Historyk kultury śródziemnomorskiej, doktor.

– Po co przybyliście do Miasta pod Skałą?

– Dostałem trzyletni kontrakt na stanowisku profesora na waszym uniwersytecie, La Sapienza Jeden.

– Którym?

– La Sapienza Jeden.

– Czy tak rzeczywiście jest, Adams? – Ciaken spojrzał na niego poważnie.

– Nie mam najmniejszego powodu, żeby was okłamywać. Są tu przecież dwa uniwersytety.

– Jesteście tego pewien, Adams? – Rysy twarzy Ciakena stwardniały.

– Okłamywałeś kiedyś swoje marzenie senne?

– To nie jest sen, Adams.

– Tak, ja nie jestem snem. A w Rzymie są dwa uniwersytety. Od pierwszego z nich dostałem stypendium profesorskie.

– Jak się tu dostaliście?

– Przez furtkę. Zwyczajnie. Sami wiecie, Ciaken, bo jesteście częścią mnie – prychnął Adams.

– Opiszcie to swoimi słowami.

– Furtką przed Via Vittorio Pisani.

– Którędy?

– Przed Via Vittorio Pisani.

– Zanotowaliście, Bieleń?

– Tak jest, obywatelu przodowniku.

– Dlaczego się dziwicie, Ciaken? – wtrącił się Adams. – Nie znacie tej ulicy?

– Właśnie nie.

– Via Vittorio Pisani jest krótka, ledwie parę sklepów i knajpek.

– Tak dokładnie znacie wszystkie ulice?

– Oczywiście, że nie. Tę pamiętam.

– Co było dalej?

Adams zrelacjonował wędrówkę przez labirynt korytarzy. Ciaken słuchał, Bieleń starannie notował. Potem opisał spotkanie z Liliane, wreszcie wyjście z drzewa.

– I my mamy wam wierzyć, Adams? – przerwał mu Ciaken.

– Tak, bo to prawda.

– Twierdzicie, że Liliane pofrunęła?

– Kiedy wróciła od mistrza fryzjerskiego z nowym tatuażem. Nazwała go acerus.

– Powiedziała, jak nazywał się ten mistrz?

– Nie zdążyła. Pokłóciliśmy się.

– Przecież to stek wymysłów!

– Ileż razy mam powtarzać, że nie muszę kłamać w swoim własnym śnie…?

– To nie jest sen, Adams. Adams parsknął śmiechem. Ciaken westchnął.

– Dobrze, Adams. Sami tego chcieliście. – Skinął na Bielenia. Przyniesiono jakąś aparaturę. Funkcjonariusze założyli elektrody na przeguby dłoni i na skronie Adamsa.

– Wykrywacz kłamstwa? – zapytał Adams.

– Na pewno też. Ale przede wszystkim rozwiewacz wątpliwości. Przyłóżcie napięcie, Bieleń.

Jasny błysk, i straszna fala bólu przeszła przez głowę Adamsa. Nie zdołał powstrzymać krzyku.

– Nadal myślicie, że to sen?

Adams wydobył z siebie jedynie nieartykułowany bełkot.

– Jeszcze się waha. Druga seria.

Głową Adamsa szarpnęła kolejna salwa bólu.

– Aaaa! – wrzeszczał. Usta nie chciały się zamknąć.

– Nadal macie wątpliwości?

– Niee… Już nie. No, więc co, jeśli nie sen? – dodał.

– Dalsza część rzeczywistości. Akurat wam tak się ujawniła. Inni też ją poznają, przy innych okazjach. Będziecie z nami współpracować?

– Jeśli to pomoże w zrozumieniu mojej sytuacji.

– Bieleń, zdejmijcie mu te przewody.

– Jestem gotów do współpracy, ale oszczędźcie Falzarote.

– Co?

– Zwolnijcie Falzarote.

– Został zatrzymany, bo nie chciał powtórzyć, co terofim wam powiedziało.

– Ja też nie pamiętam dokładnie.

– Jesteście osłem, Adams.

– Skoro tak słyszę…

– Trzeba pamiętać słowa terofim. Choćby po to, żeby powtórzyć Człekoustowi. Jego ciekawią słowa terofim. Wyprowadzić aresztanta.

22
{"b":"100661","o":1}