Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Co ty?! – spłoszył się Adams. – Takich słów używasz?

– Bez przesady. – Ibn Khaldouni machnął ręką. – To mi jeszcze tutaj wolno. Śledzenie sposobu rozumowania filozofów – kontynuował – jest pożyteczne z dwóch względów: pokazuje, jak może wyglądać rozumowanie bytu odartego z doświadczeń zmysłowych (więc bytu demonicznego); pokazuje również, jak dla takiego bytu istnienie świata realnego może wydać się zbyteczne, budzące niechęć, a nawet, już tylko z powodu swego istnienia, nienawiść. U innych, rzecz jasna, wzbudzić może zaciekawienie, tęsknotę do nieznanych doznań, sympatię. Jak widzisz, w naszym świecie, znaczy w Haddammie, oba światy: ten ludzki i ten demoniczny, przeplatają się niedostrzegalnie. Również Miasto pod Skałą nie jest tu wyjątkiem. – Kończąc wywód, powiódł wzrokiem wokoło, jakby oczekując na pytania niewidzialnego audytorium.

– Powiedz jeszcze, jak to się stało, że tak się tutaj ustawiłeś – Adams nie nawiązał do wywodu. – Przecież przy mojej wypisce ledwie żyłeś, a teraz kwitniesz… Dali ci jakąś pracę czy co? Skąd dostajesz pieniądze?

Adams nie pamiętał, czy tamten odpowiedział, że pracę właśnie mu znaleziono, czy też, że dostaje specjalne kupony od strażników, którzy potrzebują gotówki, gdyż po całym dniu zmorzył go nagły sen.

180.

Jakby w odpowiedzi na wczorajsze pytania Adams został zaraz z rana wezwany do nadkomendanta. Ibn Khaldouni przeliczył się z siłami, bo przespał śniadanie. Nie podniósł się też, gdy wyprowadzano Adamsa.

W gabinecie Człekousta Adams zatrzymał się naprzeciw biurka władcy, w milczeniu patrząc, aż tamten skończy robotę. Skoro podsłuchali wczorajszą rozmowę, to teraz pozostawało czekać na propozycje.

– Właśnie przeglądam wasze papiery – odezwał się wreszcie Uombocco. – Za cztery dni zostaniecie bez grosza. Później zaczniecie się zadłużać u Ochrony Obywateli. Domyślacie się, co to może oznaczać? – Spojrzał pytająco na Adamsa.

– Nie powinienem był tu wracać?

– Na mieście już bylibyście bez pieniędzy.

– Może mógłbym się tu zatrudnić?

– Wy chcielibyście się zatrudnić w Ochronie Ludności…? – Człekoust parsknął śmiechem. – A co też chcielibyście robić?

– Jaką przydatną robotę. Mogłem łatać starą odzież, mogę robić co innego. Z racji wykształcenia mógłbym zająć się robotą papierkową – dodał Adams po chwili namysłu. – Prowadzenie archiwum, ewidencji, też statystyka. Sam nie wiem. Myślę, że łatwo bym się przyuczył.

– Wasza prośba zostanie rozpatrzona. – Ubmbocco machnął ręką, żeby funkcjonariusz wyprowadził Adamsa. – Mam jeszcze trzy podobne sprawy – mruknął pod nosem.

Wieczorem Ibn Khaldouni znowu kipiał energią. Znów był jakby innym człowiekiem. Używał słów, których nie odważyłby się wypowiedzieć kiedy indziej, i formułował poglądy, których nie odważyłby się wyrazić kiedy indziej. Inna sprawa, że były to poglądy dziwaczne.

Teraz przechadzał się z rękami założonymi z tyłu.

– Dłuta Boże – rzucił. – Reinkarnacja jest możliwa. Ale jest ona tylko do wyobrażenia, jeśli dusza przed kolejnym wcieleniem zupełnie zapomina swój pobyt na świecie. Oczyszcza się ze wspomnień, jak to ujawnił Wergiliusz. Człowiek nie jest stworzeniem najważniejszym, lecz ledwie dłutem rzeźbiącym Bożą rzeźbę, świat, we wszystkich chwilach swego istnienia. Przecież ponadczasowy Bóg równocześnie widzi początek, środek i koniec czasów, świat jako obiekt we wszystkich chwilach naraz, więc dla Niego coś jakby rzeźbę. Jakiż miałoby to sens, gdyby człowiek był Dzieckiem, nie dziełem Bożym? Trudno obronić tu koncept dziecięctwa Bożego.

Dzisiejsze pomysły Ibn Khaldouniego wydały się Adamsowi jeszcze bardziej dziwaczne niż poprzednie, oszczędził sobie otwierania ust, żeby z tym polemizować. On sam nie dostrzegł tu sprzeczności akurat z konceptem dziecięctwa Bożego. W takim wypadku wielokrotne skrawanie rzeźby Bożej, jaką jest świat, oznaczałoby, że świat żywych i ten drugi stykają się w wielu punktach podczas ludzkiej egzystencji, będącej wielokrotnym przenikaniem od jednego do drugiego, a nawet dla wybranych trudnym zadaniem do wykonania. Pozostawały jednak zwykłe zarzuty wobec reinkarnacji, to jest, jaki sens ma dobroć i miłosierdzie, jeśli ktoś drugi przez swoją mizerię i nieszczęście odpracowuje własne niegodziwości z poprzednich bytowań.

Dwa dni później Adams został przez Ciakena zaprowadzony do magazynu, gdzie za pokwitowaniem wydano mu komplet cywilnych łachów: podarte i połatane spodnie, bieliznę i bluzę. Jego dokumenty tymczasowo pozostały w depozycie.

– Włóżcie to, Adams. Nadobywatel komendant wybierze się z wami na spacer.

– Zimno na dworze? – rzucił uradowany aresztant.

– Możecie ustawowy kombinezon zostawić pod spodem. Na mieście wieje, słońce rzadko wygląda – powiedziała tęga, piersiasta milicjantka, wydająca depozyt. Grube rysy twarzy pozbawionej brwi i zmarszczek nie zdradzały wieku otyłej funkcjonariuszki.

Człekoust skrzywił się na widok Adamsa. W czarnej, skórzanej, skrojonej do figury kurtce i czarnych bryczesach prezentował się zgrabnie i elegancko.

– Mam godzinkę wolnego, mogę z wami pospacerować. Adams owinął szyję szalikiem, wciskając jego końce pod bluzę.

Wyglądał wyjątkowo nędznie.

Nagle Człekoust zaczął okazywać coraz większe zniecierpliwienie, jego twarz poróżowiała.

– Ciaken! – wrzasnął. – Coście za gówno na niego naciągnęli? Wygląda jak łajza.

– Tak jest! – szczeknął przodownik.

– Biegiem!

– Adams, za mną biegiem marsz! – rzucił stropiony funkcjonariusz.

– Nie, Adams. Wy sami, Ciaken! Dostarczyć odzież cywilną z magazynu strażników. No już!

– Tak jest! – Śledczy załomotał buciorami po pustym korytarzu.

„Tutejsi funkcjonariusze gorzej wyglądają niż behmetim”, pomyślał Adams.

– Widzicie, z kim przyszło mi pracować…? – rzucił nadkomendant. – Niedorajdy i nieudacznicy, najgorszy materiał… Wszystkich co lepszych Gruby ściągnął na Dół.

Adamsowi drgnęła powieka. „Stale czyta moje myśli…? Niczego nie zdołam przed nim ukryć?”

Człekoust spojrzał na niego uważnie.

Adams zauważył to. „Może właśnie to chciał dać mi do zrozumienia…?”, pomyślał. „Takie rozważania to najkrótsza droga do obłędu”.

Wkrótce wrócił zziajany Ciaken. Wcisnął Adamsowi w ręce wysokie skórzane buty wąskie, czarne spodnie i szarą bluzę ze skaju.

Identyczną jak noszone przez szeregowych funkcjonariuszy milicji. Adams naciągnął spodnie i buty, kurtkę nałożył na aresztancką bluzę, a szyję owinął szalikiem. Człekoust zmierzył go spojrzeniem.

– No… – orzekł. – Teraz może być. Chodźmy.

Adams dreptał za Człekoustem, rozmyślając: „Czy pokłócił się z Grubym aż tak bardzo…? Dlaczego postanowił się ze mną spoufalić? Dlaczego dał mi do zrozumienia, że moje myśli są stale czytane? Czy szuka we mnie sprzymierzeńca? Może powiernika?

Nie, to akurat bez sensu. Nie jestem przecież dla niego partnerem. Ale może czuje coś w rodzaju samotności wśród posłusznych, ale niezbyt lotnych funkcjonariuszy… Może wreszcie zaproponuje mi jakąś pracę”. Myśli przychodziły jedna za drugą, ale żadna z nich nie przyniosła rozwiązania.

Nadkomendant sunął długimi krokami, pogrążony w myślach. Niedbale odsalutowywał mijanym wartownikom. Adams musiał mocno wyciągać nogi, żeby nie zostawać w tyle.

„Może spróbować rozmowy w myślach? Może o to mu chodzi?

Odpowiedz?”

Adams wyczekiwał, jednak odpowiedź nadkomendanta nie pojawiła się wśród innych myśli.

Wkrótce opuścili zabudowania Urzędu. Dzień był pochmurny i wietrzny, ale ziąb nie dokuczał zbytnio. Ciepło odziany Adams mógł się wreszcie cieszyć przestrzenią i wiatrem.

Po zachmurzonym niebie krążyły stada ptactwa. To łączyły się w chmury, to ciemnymi liniami przemykały od jednej gromady do innej.

Człekoust zerknął w górę. Wzruszył ramionami.

– Znowu mi je nasłał – burknął pod nosem. – Tędy. – Wskazał drogę Adamsowi.

Otoczony dwiema nitkami jezdni obszar był całkiem jałowy. Ziemia, ubita stopami przechodniów, w zagłębieniach po deszczu tworzyła zwierciadła odbijające niebo. Tu i ówdzie brązowiały psie odchody, niektóre rozdeptane, inne rozwleczone butami nieostrożnych, inne wreszcie – te skryte pod okapami dachów – wyschłe jak kawałki skały. Na tym pustynnym terenie wyróżniało się kilka marnych krzaczków forsycji. Ot, po parę badyli wystających z gołej ziemi. Jeden nieśmiało wypuścił kilka żółtych kwiatków.

160
{"b":"100661","o":1}