Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Śledczy wyprowadził Adamsa.

175.

Strażnik Clfugg zaczął dostarczać im kupy brudnej odzieży do pralni. Mieli ją przeglądać, łatać dziury i przyszywać guziki. Robota należała do niego, ale Clfugg wolał zlecić ją spokojnym więźniom. Liczył im po pół sycela za partię.

Ibn Khaldouni pośpiesznie czyścił miskę z zupy. Wycierał resztki płynu czarnym chlebem. Ostatnio strażnik bawił się z nimi, wpadając do celi, zanim skończyli obiad, i przemocą odbierając nie dokończone jadło. Adams ostentacyjnie nie śpieszył się: teatralnym gestem wręczał resztki swojej zupy wywiadowcy, z miną: „Zjedzcie. Wy, Ribnyj, też się pożywcie”. Wkrótce jednak będzie musiał z tego zrezygnować, bo głód doskwierał coraz bardziej. Możliwe, że Ribnyj pozazdrościł im dodatkowego źródła dochodu.

– Nie mogę zdążyć – burknął Ibn Khaldouni. – Nie potrafię jeść w takim tempie.

– Mści się, że kiedyś wymusiłem na nim należyte wydawanie posiłków. Odczekał siedem dni i zaczęło się…

Ibn Khaldouni kilkoma haustami wychłeptał resztę z miski i dławiąc się, przełknął ostatnie kęsy chleba.

– Noo – powiedział i zadowolony rozsiadł się na pryczy. Adams, rozwalony na sąsiedniej, już od jakiegoś czasu z uśmiechem śledził starania towarzysza.

– Po co iść do Nieba? – spytał. – Dlaczego ty, Khaldouni, chcesz się tam dostać?

– Wystarcza mi, że wiem, gdzie mogę trafić w przeciwnym wypadku… – mruknął stary, na postrzępionej brodzie zebrały się zbłąkane krople zupy.

– Ale nawet ty nie wiesz, co cię tam czeka?

– Tak. Nawet ja.

Kroków wesołego strażnika jakoś jeszcze nie było słychać na korytarzu.

– Nie wiem, ale sporo mogę się domyślić – dodał, widząc, że Adams oczekuje na precyzyjniejszą odpowiedź.

– Na ten przykład czego?

– Może tam nie od razu będzie sama radość i szczęście…?

– A bezczynności już najmniej?

– Jak to?

– Zwyczajnie. Nie pomyślałeś, że jesteś tutaj przygotowywany do pracy, do sprostania jeszcze trudniejszym, ale pasjonującym wyzwaniom?

– Taka nagroda?

– Ulubiona praca może być nagrodą. Jeśli jej podołasz, niesie wielką satysfakcję. Przynajmniej mnie… – Z triumfem na twarzy odsunął błyszczącą miskę.

– Trud, wysiłek… Tylko tyle?

– Aż tyle. Może idący w radosnym korowodzie do Miejsca Płomieni zostają zwyczajnie odrzuceni albo sami nie chcą podjąć następnych zadań…?

– Dlatego cierpią?

– Może wolą to cierpienie od czego innego? Dlatego zostają w Miejscu Płomieni na zawsze.

– A ty, Khaldouni?

– A ja coraz częściej myślę o nieznanych wyzwaniach, które mnie tam czekają. Może pora skończyć pobyt w Mieście pod Skałą.

Na korytarzu rozległy się kroki strażnika. Dzisiaj to on przegrał wyścig kulinarny. Nie uzupełni służbowej racji resztkami porcji więźniów.

Wrócili do rozmowy dwa dni później. Zebrało się trochę nowych pomysłów z kolejnych spacerniaków.

– Jeśli Człekoust sugeruje, że były tylko dwie generacje dzieł stworzonych, to dla mnie jasny argument, że jest inaczej – zaczął Ibn Khaldouni.

– Inaczej? – Adams wyciągnął się na pryczy z rękami pod głową. Bardziej zaprzątało jego myśli, czy Człekoust uwolni Renatę.

– Przegonili mnie po wybiegu, ale Ciaken drzemał na krześle w cieniu, więc miałem sporo czasu na rozważania. Widzisz, tu może siedzieć tajemnica Nieba. Może nią być trzecia generacja dzieł stworzonych. Dla której ty będziesz grał rolę tych… – obejrzał się z teatralną ostrożnością – tych, co nas tutaj otaczają. Pozbawionych zdolności tworzenia.

– Pierwszych? – Adams podsunął mu legalne słowo.

– Właśnie.

– Albo rolę gabrieli. - To wolno było wypowiedzieć.

– Właściwie to chciałem powiedzieć: rolę osobistego opiekuna, inspiratora, przewodnika. Będziesz miał wgląd w naturę wszystkich światów i pozaświatów, co ci przyobiecano jako nagrodę, ale jednocześnie będziesz miał kupę odpowiedzialnej pracy.

– Marnie się do tego nadaję: brak siły, no wiesz, potęgi, zdolności umysłowe nikłe… Duch wątły.

– Niekoniecznie. Jeśli przyjrzeć się relacjom między nami a Pierwszą Generacją, trzeba stwierdzić, że są oni niewiarygodnie potężniejsi od nas, nieśmiertelni, ale też bezpłodni i przy całym swym ogromie pozbawieni zdolności tworzenia. No wiesz, bo to dzieła, a nie dzieci wykazujące podobieństwo.

– Potrafisz z tego wywieść jak miałaby wyglądać Trzecia Generacja? – Adams spojrzał na zgarbionego Khaldouniego.

– Pewnie, że nie. Ale dzięki indukcji trochę przypuszczeń można z tego wyciągnąć.

– Pośpiesz się, bo znowu mnie wezmą na spytki.

Stary uśmiechnął się promiennie: znaleźć wiernego słuchacza to zawsze radość.

– Pierwsi zmysłów wcale nie mają, my mamy ich pięć. Trzecia Generacja może być wielekroć bardziej zmysłowa niż my.

– Akurat zmysłowa? A cóż w tym nowego…?

– Nie w tym sensie, jak myślisz. Każdy zmysł to nowy typ doznań. Wzrok to kolory, perspektywa, to mgła, to precyzyjne zrozumienie linii, geometria; słuch to świadomość sekwencji, dzięki temu najprostsze zrozumienie wyrafinowanego piękna, algebra. Mam mówić dalej?

– Parę nowych zmysłów?

– Co tam parę? Dlaczego nie setki nowych parametrów, opisujących istnienie, a odbieranych i rozumianych bez wysiłku?

– Czuję się pokrzywdzony.

– Nie ma powodu. Coś za coś. Może będą niewyobrażalnie słabsi od ciebie? Może przy nich twoja krzepa to jakby ruchy górotwórcze, jakby trzęsienie ziemi?

– To jeszcze nie równoważyłoby wspaniałości ich świata. Setek nieznanych mi rodzajów sztuki.

– Ty musisz przejść przez śmierć, docierasz do niej po przejściu przez sito życia na ziemi. Skąd wiesz, czym oni mogli zostać doświadczeni dla równowagi? Może nagrodą dla ciebie będzie już samo bycie z nimi?

– Gorzkie to.

– A jeśli będziesz mógł spoglądać na ich świat ich oczami od zmysłu numer pięćdziesiąt, pięćdziesiąt jeden, dwa, trzy i dalej?

– Zaczyna mi się tam podobać. Gdybym jeszcze był razem z Renatą… – Adams obserwował pająka łażącego po suficie. Zaraz skończył śledzenie drapieżnika: skakun karkołomnym łamańcem poleciał w zakurzony kąt.

– Nawet On nie chciał pozostać samotną doskonałością.

– Nieźle popracowałeś na wczorajszym spacerniaku.

– Jasne. Pomyślałem na przykład, że mogłoby ich naraz obowiązywać wiele czasów, płynących w różnych kierunkach.

– Dlaczego nie uwolnieni od czasu?

– Zarówno Pierwsi, jak i my jesteśmy chronologiczni: podlegamy upływowi czasu. Nawet śmierć nas z tego nie uwalnia, tyle że zmienia przaśną zwyczajność w niesamowitą frajdę albo w udrękę. Nie ma powodu, by przypuszczać, że oni są pozaczasowi.

– Nie ma też powodu przypuszczać co innego.

– Ach, Adams! Oczywiście, że nie. Nie ma też powodu przypuszczać, że Trzeci istnieją lub będą istnieli. W żadnym objawieniu nie powiedziano, że są, ani nie powiedziano, że ich nie ma! Ja po prostu snuję domysły, posługując się swoistym rodzajem indukcji, jacyż też mogliby być, gdyby byli. Posiłkuję się przy tym znaną relacją między nami a Pierwszymi. A przy okazji próbuję ci wyjaśnić, dlaczego uważam, że do Nieba warto iść.

– Dobra. Mów dalej.

– Może żyjąc w świecie o wielu płynących czasach, mogą dzięki temu po nich wędrować? Wracać do starych historii, zmieniać je na inne, przeżywać je od nowa, a wreszcie odtwarzać te raz zmienione.

– Wędrować w czasie…? Więc jednak będą pozaczasowi.

– Nie pozaczasowi, a wieloczasowi. Wiele nitek czasu, wiele dróg, losów. Poza czasem widzisz naraz wszystko, jak jedną rzeźbę. Wiesz stale wszystko, znasz początek i koniec. Wieloczasowi mieliby zdolność wyboru drogi. Jak samochód na skrzyżowaniu. Jednak zawracać w tunelu ani na moście nie wolno. Ani nad kanałem w warsztacie mechanicznym. Znaczy, ta zdolność mogłaby być ograniczona. – Uśmiechnął się.

– Jednoczasowi… – jeszcze raz poprawił Adams -…tylko ich czas miałby strukturę rozgałęzioną.

– Niekoniecznie. Mogliby, na przykład, wędrować ulicami czasu w różnych kierunkach. A jeśli i to cię nie zadowoli… – Ibn Khaldouni rzucił Adamsowi przeciągłe spojrzenie -…to, na przykład, istnienie każdego z nich może być mierzone kilkoma niezależnymi upływami czasu, o różnej szybkości i różnym zwrocie strzałki.

155
{"b":"100661","o":1}