Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wszyscy spojrzeli na niego. Choć był nadal rozpalony gorączką, nie wyglądał już na umierającego.

– Bo mieliśmy broń palną. – Reutel pokiwał głową. – Cały zapas broni palnej posiadają oddziały liniowe. Zawsze mogliśmy macajbabom narzucić nasze decyzje.

– Nadal ją mamy.

– Tak i nie. Zostało wszystkiego po dwa, po trzy naboje na simpla. W razie buntu Izabbaala nie sprostamy garnizonowi… – Reutel zamilkł na chwilę. – Poza tym to on, nie ja, jest naznaczony imieniem.

– Przypadek – burknął Quirinu. – Pachom też nie był naznaczony.

– Przyniósł nowe imię ze zwiadu. Ja wcześniej zacząłem dowodzić, nim nadano mi odpowiednie imię.

– Izabbaal nie wie, że skończyła się nam amunicja – zauważył Adams.

– Zachowuje się, jakby sporo wiedział – odezwał się Hjalmir. – Jest hardy. Musi mieć powody. Albo dotarły do niego szczegółowe relacje ze sposobu walki Sykenu, albo w tajemnicy wykonano w Krum samopały dla jego żołnierzy, albo jedno i drugie.

– Może trzecie? – Quirinu poprawił się wygodniej na ławie.

– Niby co? – Chirurg spojrzał pytająco.

– Przeglądałeś archiwa Krum. Czy znalazłeś tam coś, co mogłoby go naprowadzić na takie przypuszczenia? Jakąś przepowiednię? Raporty, które mówiłyby o sytuacji podobnej do obecnej?

– Nic.

– Obermacajbaba nie umie czytać – zauważył Nehanu.

– W Krum jest trzech felczerów, wszyscy decymusi też czytają, podobnie z ośmiu legionistów. Poza tym uczą każdego, który idzie na Linię.

– Uczą pisać imiona. Tyle, żeby podpisać zgodę na dwadzieścia pięć lat służby. Za mało, żeby tę zgodę przeczytać, tym bardziej za mało, żeby przeczytać przepowiednię.

Gdy doszło do rad, dyskusja zrobiła się zgiełkliwa. Młodzi legioniści nawzajem zagrzewali się do walki z garnizonem. Lekceważyli wartość bojową żołnierzy zaplecza.

Adams uważał, że bratobójcza walka oznaczać będzie wyrok dla Dolnego Miasta. Ktokolwiek zwycięży, będzie zbyt słaby, żeby powstrzymać napór Czarnych na Linię. Ludzie znów dostaną się do niewoli nieludzkich bestii.

Jego opinii wysłuchano – nawet zapadło milczenie, kiedy mówił – jednak nie zrobiła wrażenia na rozgorączkowanych młodych dowódcach. Croyn rozłożył szary arkusz mapy, zaczęli rozważać możliwe kierunki ataku Izabbaala, planować środki obrony i przeciwuderzenia.

Kiedy przeszli do dat i zaczęli rozważać możliwość prewencyjnego ataku w trakcie wizyty Pana z Morza, Quirinu nie wytrzymał i walnął pustym pucharem w ławę. Rozgorączkowani dyskutanci umilkli. Osłabły, blady, pożerany chorobą nestor nadal miał autorytet. – Przeprowadzona wojna czasem może być zwycięska, może przynieść pożytki. Dobrze przygotowana, ale uniknięta wojna przyniesie korzyści zawsze.

Quirinu wymienił spojrzenie z Reutelem.

– Jak uniknąć walki? – spytał Croyn.

– Izabbaal ma trzykrotną przewagę liczebną. Jednak zobowiązany jest przesyłać uzupełnienia na Linię. Pora, żeby podesłał nam żołnierzy… – przerwał. – Powiedzmy: ośmiu ludzi. Trzech na Nocną Grań, pięciu do nas.

– Tylko pięciu? – mruknął Adams.

– Dla mniejszej armii każdy nowy stanowi istotne wzmocnienie.

– Można będzie na nich polegać? – Adams nie był przekonany.

– O, tak. Na Linii każdy natychmiast staje się jednym z nas, Skalnym Szczurem. Za nic nie zostanie na powrót macajbabą.

– To cały plan? – rzucił Croyn. – To ledwie niewielka zmiana proporcji między naszymi i ich siłami.

– Tak. Ale każdy dzień pracuje dla nas. Dostawy prochu zaczną spływać lada dzień. Od śmierci Sykenu zużycie prochu spadło do zera, Czarne przestały przekraczać Linię.

Adams odniósł wrażenie, że rady Quirinu nie są wystarczające. Słabnący z każdym dniem decymus nie stworzył spójnego planu rozgrywki z garnizonem, rzucił jedynie kilka wskazówek. Słusznych i pożytecznych, ale czy to wystarczy?

127.

Adams odżywiany był przez kuchnię sotnika. Reutel chciał, żeby rekonwalescent jak najszybciej wrócił do formy.

Quirinu udzielił Adamsowi kilku lekcji podstawowych technik obrony i ataku. Słabujący nestor zaprzestał służby patrolowej; do prostego szkolenia jeszcze się nadawał. Reutel nie ryzykował oddania mało rozgarniętego ucznia w ręce młodych, zapalczywych decymusów czy podoficerów, szkolenie bowiem przebiegało z użyciem normalnych bojowych pałaszy.

Nieoczekiwanie dla Adamsa, Izabbaal nie odmówił uzupełnień. Przysłał pięciu żołnierzy. Trzech dalszych zasiliło obóz na Nocnej Grani. Z Krum dostarczono nieco prochu, niewiele, bo produkcja szła wolno. Skoro Izabbaal nie śpieszył się do starcia, to i Szczurom pozostało spokojnie wyczekiwać. Czas pracował na korzyść Linii. Może uda się przeciągnąć sprawę do wizyty Pana z Morza i wtedy załatwić właściwe imię dla Reutela?

Wznowiono patrole. Golców w obozie było jeszcze dość, więc ograniczano się do penetracji płaskowyżu; prób zdobywania nowych brańców jeszcze nie podejmowano.

Tajemnicze pielgrzymowanie Czarnych pod Wentzel skończyło się z ostateczną przemianą Sykenu. Adams nie interesował ich zupełnie, nawet jeśli był już hybrydą dwóch organizmów.

Hjalmir uzupełniał swoje notatki.

– Wygląda, że obaj z Pachomem mieliście rację – powiedział niechętnie.

Adams spojrzał na niego pytająco.

– Znalazłem kilka raportów o Złotych Gaberach. Chociaż same stare. Z czasów, kiedy jeszcze pamiętano rządy Czarnych.

– Ile było tych przypadków?

– Siedem.

Adams pokiwał głową. Nie zamierzał przygważdżać chirurga złośliwościami.

– A przemiany Czarnych? Co o nich zebrano?

– Właściwie dla nas niewiele nowego. – Hjalmir wyciągnął zza pazuchy zrolowany papier. – Latający szczeniak; potem Stwór Ciemności; potem dorosły, rozumny Czarny, który przez jakiś czas może się rozmnażać, póki nie porośnie twarzami paradoksalnymi, pseudoskrzydełkami czy łuskami, skóra mu nie wyłysieje albo nie dostanie przebarwień; wreszcie segmentowany wąż.

– Sykenu próbował więc odbyć normalną przemianę.

– Właśnie. Ponadto niektórzy autorzy raportów uważali, że czerwie powstają z segmentowanych węży.

– Czerwie?

– Tak. Towarzyszące wizytom Pana z Morza. To ciąg dalszy służby dla Pana, jaką jest całe ich życie.

Adamsa zaskoczyła dziwaczność przeobrażeń Czarnego.

– Co cię niepokoi w tych przemianach…? – rzucił Hjalmir, zupełnie jakby wyczytał to w myślach Adamsa. W Górnym Mieście zdarzało się to częściej, tutaj było rzadkością. – Człowiek też ulega przemianom. Zmienia zęby… Na jakiś czas staje się płodny, potem znowu przestaje takim być.

– Zdumiewa skala tych przemian, ich zupełność.

– Już zwierzęta niższe ulegają przemianom daleko poważniejszym: jajko, larwa, poczwarka… Te wszystkie formy są do siebie zupełnie niepodobne.

– Ale to owady.

– Właśnie. Skoro już tak proste stworzenia to potrafią, aż dziwi, dlaczego człowiek nie korzysta z tej możliwości, dlaczego nie wykorzystuje takich przemian dla swojego rozwoju. Fizycznego, umysłowego czy jakiego tam jeszcze… Może to właśnie Czarny pokazuje pełen zakres możliwości?

– Człowiek nie wykorzystuje swoich potencjalnych możliwości?

– A właśnie! Bo to jeszcze nie wszystko… – Hjalmir uśmiechnął się. – Przemiana Czarnego może zajść z pominięciem fazy rozumnej, a nawet fazy Stwora Ciemności. Szczeniak może od razu przeistoczyć się w węża, prawdopodobnie też od razu w czerwia. Taki skrócony czy uproszczony rozwój…

– Z pominięciem niepotrzebnego balastu myśli?

– Właśnie.

– Czy możliwe, że forma rozumna jest wynikiem krzyżowania z ludźmi? – Adams spojrzał podejrzliwie. – A kiedy ludzkiej krwi coraz mniej – uniknął niezrozumiałego dla Hjalmira słowa „geny” – to Czarny wraca do swej podstawowej przemiany?

– Wpadłem na to samo – powiedział Hjalmir. – Przepatrywałem archiwa właśnie pod tym kątem. Skoro istnieją Złote Gabery, skoro młode losze często wyglądają bardzo człekopodobnie, taka myśl była oczywista. Może właśnie dlatego gabery tak lgnęły do Sykenu. Nadzieja na ludzką krew, na rozumne potomstwo.

111
{"b":"100661","o":1}