Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nagle wypowiedziała niewyraźnie jakieś słowo, rozpostarła szeroko ramiona i wzniosła się w powietrze.

Adams osłupiały wpatrywał się w jej swobodnie szybującą sylwetkę. Nabierała wysokości, leniwie machając ramionami. Frunęła jak zachwycający ptak. Im była dalej, tym wyraziściej rysowały się wspaniałe, tęczowe skrzydła, które ją niosły.

– Liliane! Liliane! – krzyknął z bólem. Właśnie odeszła najpiękniejsza kobieta jego życia.

18.

– Zareagowała gwałtownym sprzeciwem na próbę wywarcia jakiegokolwiek wpływu…? – upewnił się Ibn Khaldouni. – Jakby za wszelką cenę nie chciała okazać ci w czymkolwiek swojego posłuszeństwa?

Adams co jakiś czas przerywał rozmowę pijackim szlochem, ale na ogół składnie odpowiadał na pytania.

– Właśnie tak to wyglądało – powiedział.

– Oni to propagują. Mężczyzna ma być pyszny i samolubny, a kobieta wobec niego nieposłuszna i niewierna. Ona zachowała się jak, telewizyjny wzorzec.

– Ale żeby zwykła sprzeczka… Przecież to naturalne, że się zirytowałem, nie…? Wraca z miasta moja kobieta, a tu okazuje się, że łaziła owinięta tylko w czarne prześcieradło.

– Była też w butach.

– I w butach. A jakiś facet wytatuował ją całą, łono wygolił, a sutki zaobrączkował…

– Napij się jeszcze, Adams. – Ibn Khaldouni sięgnął do kredensu po butelkę. – Na mój koszt. Odblokują ci konto, to się zrewanżujesz.

– A ty?

– Ja w ogóle nie piję. Trzymam dla gości. – Pusty smak ryżu zdradził rodzaj trunku.

– I ten tatuaż. – Adams chwiejną dłonią odłożył szklaneczkę. – Jakby na jej ciele wyświetlali film. To wszystko żyło, ruszało się. Fascynujące widowisko. Nie zdążyła mi pokazać, jak lata ten motyl… – rozmarzył się.

– Tatuowane motyle latają marnie – przerwał mu Ibn Khaldouni. – Raz w życiu widziałem takiego, co latał jak żywy. Ale to był wielowarstwowy acerus. To potrafią tylko mistrzowie nad mistrzami. Kosztuje fortunę.

– Fortunę…?

Ibn Khaldouni pokiwał głową. – To może być powód zablokowania twojego konta. Adams westchnął żałośnie.

– Wiesz chociaż, jak wykonuje się takie wzory?

– Skądże. Widziałem to po raz pierwszy.

Małe pajęczaki drążą w skórze kanaliki, którymi potem przepływa farba o odpowiedniej lepkości. Wyobraź sobie, jakiego kunsztu potrzeba, aby te kanaliki miały dobry kształt i odpowiednią głębokość.

– Zmyślne zwierzątka.

– Zwykły świerzb – Ibn Khaldouni umiejętnie odwracał zainteresowanie Adamsa od osobistego nieszczęścia. – Bezmyślny pasożyt. To fryzjer musi wykazać się kunsztem. A co dopiero wykonanie wielowarstwowego acerusu…

– A ja nie zobaczyłem, jak ten motylek lata.

– Niepotrzebnie ją spłoszyłeś. Po prostu chciała zostać twoją drugą żoną, nie pierwszą.

– A co to za różnica?

– Pierwsza żona służy do rodzenia twoich dzieci, wyłącznie do tego. Ponadto prowadzi gospodarstwo domowe. Druga żona jest do seksu, ma być atrakcyjna, przyozdobiona, śpiewa, tańczy. Ma być bezpłodna. W zamian powinieneś się nią dzielić z innymi, od czasu do czasu. To nie jest wysoka cena za to, że zgodziła się na bezpłodność. Z kolei twoja pierwsza żona musi być wierna bezwzględnie.

– To jest dziwaczne.

– Te dwie role? – Ibn Khaldouni spojrzał na niego badawczo. – Trudno na ogół pogodzić obie role kobiety. Oni byli konsekwentni, rozdzielając je zupełnie.

– Ale mogłem mieć żonę… – Adams rozpaczliwie zamachał rękami. – A na dodatek była dziewicą.

Ibn Khaldouni uniósł brwi:

– Tak nie zachowuje się dziewica.

– Na pewno nią była, chociaż zachowywała się inaczej. A później powiedziała, że wychowuje setki swoich dzieci. – Adams westchnął. – Sam już nie wiem.

– Może umie odzyskiwać dziewictwo. Miałeś ją też innej nocy? – Ibn Khaldouni rzucił mu badawcze spojrzenie. – Czy ona potrafiła nazywać?

– Nie.

– No, widzisz.

– Ty znowu swoje. Nazywać, co nazywać…?

– Tak jak ci tłumaczyłem: nowe przedmioty… nowe pojęcia.

– Kiedyś, jeszcze w labiryncie, prosiła mnie, żebym jej powiedział, jak nazywa się to czy tamto. – Opuścił ciężką głowę. Terapia Ibn Khaldouniego odnosiła skutek: Adamsowi kleiły się powieki.

– Więc nie umiała. Potem pofrunęła. Sądzę, że należała do tego drugiego rodzaju ludzi, którzy zamieszkują to miasto.

– Liliane należy do drugiego rodzaju ludzi…?

– Tak wynika z twojego opisu. Byty ułożone są w należytą hierarchię: najniżej minerały, potem rośliny, zwierzęta, wreszcie ludzie i byty anielskie. Uważam, że byty sąsiadujące w hierarchii mogą zbliżać się do siebie i upodabniać. W morzu żyją przecież zwierzęta osiadłe jak rośliny. Z twojego opisu wynika, że jest ona przykładem takiego przenikania się dwóch rodzajów bytów. Ale na pewno nie jest to przenikanie się bytu zwierzęcego i ludzkiego. – Spojrzał znacząco na Adamsa.

– Dlatego potrafi latać…? – Adams prowokacyjnie podkreślił dziwaczność wizji. – Co wieczór jest dziewicą. Potem przez całą noc szaleje z setkami kochanków, wreszcie rodzi setki dzieci…?

– A następnego dnia od nowa?

– Skoro umiała latać, może i tamto potrafiła.

– A po tamtej nocy w korytarzach bawi też i moje…?

– To nie jest wykluczone. Miałeś ją dwa razy, to może masz z nią dwoje dzieci albo nawet czterysta – powiedział spokojnie Ibn Khaldouni. Poprawił się na krześle. – Oni zwykle nie afiszują się ze swoimi możliwościami, ale i na ziemi lepiej sobie radzą – mruknął, coraz bardziej zniecierpliwiony pijanym gościem. – Jutro trzeba wcześnie wstać. Oddają nowy most. Warto będzie zobaczyć. Może pojawi się przewodniczący Nero.

Z Ibn Khaldouniego trudno było cokolwiek wyciągnąć, jeśli sam nie miał ochoty tego powiedzieć.

Na szafce nocnej czekało na Adamsa imienne zaświadczenie, upoważniające do przejazdu najkrótszą trasą do nowej pracy, wystawione przez Przedsiębiorstwo Zaopatrzenia Miasta.

19.

Białawym niebem ciągnęły ciemnoszare chmury. Siąpił drobny deszczyk. Niby nie wart otwarcia parasola, ale po półgodzinie Adams był przemoczony. Za to mżawka wypłoszyła krążące ptactwo. By dotrzeć do tramwaju 10 c, należało pół godziny kluczyć uliczkami. Przystanek wyznaczały sterty nasiąkniętych wodą gazet i porzucone, puste butelki. Dziurawa wiata chroniła przed deszczem.

Wkrótce nadjechał pojedynczy wagon, zatłoczony przemoczonymi pasażerami. Przepełniał go odór zapoconych, parujących ciał. Kontroler złapał kogoś bez ważnego biletu i wrzeszczał na cały głos. Niemal wszyscy pasażerowie legitymowali się zaświadczeniami, ale u zatrzymanego kontroler stwierdził niezgodność między adresem zamieszkania a linią tramwaju, którą jechał do pracy. Pasażer złamał przepis o najkrótszej drodze, drobiazgowo określający, na którym przystanku należy przesiąść się do jakiej linii. Kontroler wypchnął go łokciami na platformę tramwaju i stłukł po głowie służbową gumową pałką. Zakrwawionego gapowicza wykopał z wagonu na najbliższym przystanku.

Linia prowadziła daleko poza miasto. Tramwaj wlókł się powoli, trzęsąc niemiłosiernie. Wreszcie zatrzymał się w szczerym polu przy pętli. Na chodniku obok torów stała zbita z desek budka, w której urzędnik Ochrony Ludności rejestrował nowo przybyłych. Stojący w kolejce kandydaci nazywali go lewtan. Zatrudniony fasował płócienny fartuch, gumowe rękawice i taczki o białej, plastikowej skrzyni. Adams otrzymał dziesięciocyfrowy numer identyfikacyjny.

W oddali widniała pionowa skalna ściana, której szczyt skrywały zasnuwające niebo niskie, deszczowe chmury. Spytany o nią, marudny lewtan burknął, że skała nazywa się Bah Beduka.

Dołączyli do kolejki tragarzy ciągnącej ku szaremu urwisku. Obok biegła druga linia wracających z taczkami wypełnionymi mięsem, które następnie ładowano do ciężarówki. Każdy kolejny tramwaj 10 c dowoził następnych. Pod skałę było dwadzieścia minut marszu. Wśród want Adams ujrzał zwały koziego mięsa. Szare zerwy dolomitu, niknące gdzieś w oparach mgieł, zbryzgane były strugami zaschłej czarnej posoki. Adams, zgodnie z pouczeniem, naciągnął gumowe rękawice i zabrał się do zbierania leżących w trawie i na piargu kawałów mięsiwa. Były starannie rozebrane, niektóre połcie nawet uwędzone. Widać krew opuszczała je, zostając na skale. Płacono od masy przywiezionego mięsa, ale nie należało ładować zbyt wiele, by nie spadło z taczek, bo za brudne liczono czwartą część stawki. Niektórzy tragarze oszukiwali, pluli i przecierali takie kawałki rękawem. Adams starał się wykonać jak najwięcej kursów. Muskulatura osłabiona pracą za biurkiem spowodowała, iż ładował mniej niż zawodowi tragarze. Przy budce mięso ważono, zapisywano i ładowano na ciężarówki-chłodnie.

17
{"b":"100661","o":1}