Литмир - Электронная Библиотека
A
A

53.

Przestali go bić. Już nie było trzeba. Stał się posłuszny. Jadł, wynosił wiadro, gdy się wypełniło. Trochę łaził po szopie, by nie osłabnąć, wreszcie zasypiał na wiązce słomy. W dni deszczowe kapało na głowę. Jaszczurka przyniosła mu drewniany, bardzo gęsty grzebień, za pomocą którego można było samemu pozbyć się wszystkich pasożytów. Włosy należało jednak przeczesywać wielokrotnie, bo wiele zębów było wyłamanych.

Jak dalece można oczyścić się ze wspomnień: Pięknooka stała się odległym ideałem piękna i dobra, a Jaszczurka jawiła się najwspanialszą istniejącą dziewczyną. Jakże mało trzeba do szczęścia: nie biją, chleba dość – dostawał kawałki większe niż półbochenek. Raz nawet Lottę skrzyczano za to. Adams doszedł do siebie, wzmocnił się, nie groziły mu starcia z kolegami z wydziału, utarczki z recenzentami prac, nikt go nie nękał aresztowaniami ani fałszywymi oskarżeniami. Zwyczajnie: jeść, pić i spać. Życie niewolnika nie ma samych minusów.

Przyszła Zastępczyni. Adams wylegiwał się, wyciągnięty na słomie z rękami pod głową. Śmiała się do niego jaszczurczymi oczyma. Niebieskozielone, nie niebieskie, jak myślał wcześniej. Piegi na jej twarzy przypominały deseń. Może stąd to wrażenie jaszczurczości, a nie przez zielononiebieskie oczy, piękne jak półszlachetne kamyki…

– Głodny? – zaczęła. Uśmiechnął się.

– Nie biją, więc nie jest źle. – Adams dawno nie czuł się taki swobodny.

Zastępczyni wyczuła to i spłoszyła się.

– Wybiją mi zęby?

– Myślę, że tego nie zrobią, bellvekhi.

– Piękny-Stary?

– No, masz zęby, chociaż zmarszczki też. Parsknął śmiechem.

– Powiedz, dlaczego nie przychodzi Pięknooka?

Spojrzała na niego lodowato. Pogroziła mu palcem, ale zaraz wcisnęła mu w dłoń kosmaty przedmiot.

– Jimłojesz truchol - powiedziała, zataczając dłonią kręgi nad jego głową.

Adams przypatrywał się jej zabiegom.

– Jimłojesz truchoł. Truchoł hałemza.

– To od niej?

Rzuciła tak złe spojrzenie, że zamilkł.

– Jimłojesz truchoł hałemza - powiedziała z naciskiem.

– Truchoł hałemza - powtórzył posłusznie.

– Adala! Gdzie się chowasz!? – dobiegł krzyk z podwórka.

Dziewczyna przytaknęła i bez słowa wybiegła. Adams obejrzał dar: uformowane z gliny rogi, wielokrotnie oplecione kłębkiem jasnych włosów. Znów miał nad czym rozmyślać, wspominać odległą i tajemniczą Pięknooką czy bliską Adalę? Obracał w palcach prezent. Potem wygodnie ułożył głowę w zaplecionych ramionach.

„Diabełek”, pomyślał. „Zastępczyni ma krótko ścięte włosy. Nie starczyłyby, aby to tak opleść. Włosy Pięknookiej skrywała chustka, ale to muszą być jej włosy. No, chyba że Lotty…”

– Jimłojesz truchoł. - Zatoczył dłonią kółko nad talizmanem. – Coś takiego ma działać…?

Wszystko sprzed bramy w watykańskim murze wydawało się ledwie snem. Niemożliwym wspomnieniem sprzed narodzin. Oczyma duszy ujrzał Liliane moknącą w kolejce do kasy muzeum. Ale zaraz jej oblicze zbladło, skryło się za spłoszonym spojrzeniem modrych oczu Natalii. Płacze? Zrobiła grymas, jakby chciała mu coś powiedzieć. Obok, z włosami spiętymi w kok, w tunice bez rękawów odsłaniającej smukłe ramiona, stała Falzarota. Położyła dłoń na ramieniu Natalii.

Obudził go kopniak w udo.

– Zbieraj się – warknął Bokserowaty.

Adams wiedział już, że wołają go Symmachs. Podnosił się niezdarnie. Dwa mocne ciosy w brzuch zgięły go w pół.

– Patrz w ziemię, nie na mnie – skarcił go Symmachs. Adams opuścił wzrok. Kulił się, czekając na następny cios.

– Na ziemię.

– Co?

– Kładź się na ziemię.

Symmachs skuł mu nogi przyniesionym łańcuchem, ale odpiął od uwięzi. Następnie uwolnił ręce. Adams odruchowo rozcierał przeguby dłoni.

– Teraz się zbieraj – rzucił Symmachs. – I za mną. Szczękając niesionym w ręku łańcuchem, ze zwieszoną głową, Adams podreptał za swym prześladowcą. Dzień był chłodny, niebo pochmurne. Na podwórzu znów stały kałuże. Symmachs wskazał mu pryzmę granitowych otoczaków.

– Masz to przenieść tutaj. – Z ziemi wyłaniały się fundamenty nowego budynku gospodarskiego.

– A potem? – Adams przezornie unikał wzroku swego pana.

– O to się nie martw! – usłyszał, ale obyło się bez karcącego ciosu. – Bierz się do roboty!

Jaszczurka przelewała wodę z nosiłków do cebra. Nieznany staruszek, niewolnik – zdradziła go zwieszona głowa – mieszał zaprawę i donosił Symmachsowi, który wziął się do murowania. Niewprawny Adams dostarczał kamienie.

54.

Adams nadal sypiał w stodole, a do towarzystwa przybyli mu dwaj inni niewolnicy: staruszek Marcupij oraz Ingvar, kilkunastoletni syn Rokki. Na czas wdrażania Adamsa do niewolnictwa przenieśli się do sieni domostwa. Każdy z nich spał na wyprawionej skórze porosłej długimi, czarnymi kudłami. Na dzień rolowali futra i składali na zbitej z nie heblowanych desek półce, by przeschły.

Adams stał się użytecznym członkiem gospodarstwa młynarza Hrabbana. Był cichy i posłuszny; słuchając właścicieli, nie podnosił wzroku. Bito go coraz rzadziej. Schudł, a ręce stwardniały mu od prostej roboty. Wykorzystywano go do najgorszych prac, jak noszenie kamieni, ładowanie gnoju na furmankę (nadal nie opuszczał gospodarstwa), rąbanie przywiezionego drewna, tłuczenie kamieni na szuter, wysypywanie kamyków na podwórzu w miejscach, gdzie robiły się kałuże. Od ciągłej pracy fizycznej na świeżym powietrzu i niedożywienia wrócił do młodzieńczej wagi. Obawiał się jednak, że z braku witamin zaczną mu się ruszać zęby.

Właśnie niósł wiadro z odchodami niewolników sypiających w stodole, gdy drogę zastąpił mu osobnik wysoki jak góra i jak góra masywny. Adams nie zdążył się usunąć, kiedy tamten pchnął go z całej siły, sprytnie podstawiając nogę. Adams runął jak długi.

– Nie będziesz mi, śmieciu, właził w drogę! – zadudnił napastnik. – Patrz, kiedy przechodzę.

Adams burknął jakieś przekleństwo. Powoli zbierał się z ziemi. Nie był pewien, czy nie upadł na skutek przypadkowego zderzenia. Tymczasem tamten oglądał skraj swojej szaty.

Nagle z całej siły złapał podnoszącego się Adamsa za poły.

– Cholerny śmierdzielu! Wybrudziłeś mi swoim gównem najlepsze ubranie! – ryknął.

Zaskoczony Adams wypuścił z rąk wiadro, jeszcze bardziej brudząc tamtego ekskrementami.

– Czyść to! Własnym językiem zlizuj! – wrzasnął olbrzymi niewolnik, wymierzając Adamsowi otwartą dłonią kilka zamaszystych policzków. Ten jednak zaraz wyswobodził się z jego uścisku.

– Ty cholerna kupo mięsa, jeśli straciłem chociaż jeden ząb – wycedził, ścierając kułakiem krew z rozbitych warg – to cię znajdę i utopię w wiadrze gówna, w moim własnym gównie!

– Strzeż się! – Z rozmachem cisnął połówką cegły w ledwie obutą sandałem stopę olbrzyma.

Trafiony zawył z bólu i runął na Adamsa. Obaj padli na ziemię, wprost w rozlany gnój. Adams, niestety, przygnieciony olbrzymim cielskiem. Napastnik sięgnął po wiadro i próbował nabić je na głowę Adamsowi, który wywijał się ze wszystkich sił.

– Gorgonij! – rozległ się przeraźliwy krzyk. Adala świsnęła przez zęby, jakby miała zaraz wysunąć jaszczurczy, podwójny język. – Opamiętaj się! Przestań natychmiast!

Olbrzym, zaskoczony nieoczekiwanym wsparciem dla przeciwnika, stracił animusz. Zgramolił się z Adamsa. Ten też się zbierał, cały umazany i spocony.

– Zniszczyłeś jego ubranie! – grzmiała niepozorna dziewczyna.

Niewolnik spoglądał na nią spode łba.

– Zaraz przynieś dla niego wodę. A ty masz się umyć i wyprać swoje cuchnące łachy.

Olbrzym posłusznie skierował się ku studni.

– Nie! – Adala była nieubłagana. – Masz przynieść ciepłą wodę z kuchni. Ten brud nie puści od zimnej.

Nie musiała powtarzać polecenia. Zaraz pełne wiadro ciepłej wody stanęło u stóp Adamsa.

– Będziesz musiał przynieść jeszcze drugie wiadro, Gorgonij. – Adams skrzywił gębę w paskudnym uśmiechu. – Ale zaczekaj tutaj, zanim zużyję to pierwsze. Nie można przecież marnować ciepłej wody, Gorgonij.

45
{"b":"100661","o":1}