Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Gdyby jednak staranniej rozumował, a chociaż wykonał prosty szkic na kartce, zorientowałby się, że jeśli rzeczywiście Miasto pod Skałą jest topologicznie salką, to powinien wracać wedle tej samej reguły. Obojętne więc, czy pójdzie dalej, czy też zdecyduje się wracać, powinien iść według „Silvestere”. Znaczyło to dokładnie tyle, że hasło mogło zarówno skłaniać do dalszej drogi, jak też opisywać pętlę: do Miasta pod Skałą i z powrotem na powierzchnię, a na końcu dalszej drogi mogła czaić się zguba.

46.

Jedyną możliwością niepostrzeżonego przedostania się na Janycuł był któryś z masowych koncertów, organizowanych na stadionie przewodniczącego Nero. Ze stadionu do Ogrodów Przewodniczącego było już blisko.

By uskładać na bilet i latarkę, musiał zrezygnować z siedmiu śniadań i trzech kolacji w stołówce socjalnej, z której obecnie korzystał. Wyrzeczenie nie było znaczące, bo zwykł nie jadać śniadań, zastępując je mocną kawą. Wymagało to nieco przemyślności, ponieważ obecnie pobory wypłacano mu nie pieniędzmi, ale bloczkami do opłacenia stołówki i hotelu.

„Gdybym miał kopiarkę…”, pomyślał, miętosząc w dłoni lichy banknot, bez wątpienia wykonany metodą kserograficzną.

– Śniadanko za pół ceny – burczał, stojąc przed drzwiami stołówki. Źle się czuł w roli drobnego kombinatora. „To łatwiejsze niż śledzenie historii iluminowanego doktora…”, pocieszył się.

Wchodzący włóczędzy mijali go obojętnie. Wreszcie jeden z nich rzucił: – Ile porcji?

– Jedna. – Adams poczuł się trochę głupio.

Tamten skinął głową i odszedł. Po chwili przyprowadził drugiego. Ten posłusznie odliczył czarno-białe banknoty.

– Będzie jeszcze jutro?

– Będzie.

Bloczki na stołówkę przyznawano tylko niektórym, według niejasnych reguł. Za bloczek udawało mu się odzyskać połowę do dwóch trzecich jego wartości w gotówce.

Takie targi musiał powtarzać jeszcze przez kilkanaście dni, aż wreszcie zebrał na bilet. Nieco droższy niż najtańszy, by nie budzić podejrzeń.

Igrzysko na Janycule organizowano co tydzień. Adams nie przypuściłby, że aż takie tłumy biedoty tam walą. Nabity tramwaj wlókł się w ślimaczym tempie. Kolumny wyładowanych widzami ciężarówek osobowych blokowały ulice i skrzyżowania. Co chwila wybuchały awantury, a klaksony nie milkły.

Tramwaj skończył bieg, zanim osiągnął most na Typhure. Adams dołączył do hałaśliwej grupy widzów. Wszystkim udzielał się radosny nastrój. Jedni nieśli grzechotki, inni walili łyżkami w blaszane garnki. Skandowano: „Ne-ro! Ne-ro!”. Wkrótce łomot stał się zgodny, zsynchronizowany.

Na moście imienia przewodniczącego ruch zamknięto. Chodnikami i wszystkimi pasami jezdni sunęły rzesze ludzi. Od mostu na Janycuł biegła aleja Przewodniczącego Nero. Tu stały dwa rzędy jego posągów, wyłaniających się z ziemi. Te przy Typhure wykonano z betonu, a te bliżej stadionu – z białego kamienia. W pierwszej parze widać było dwa półkuliste betonowe czerepy z resztkami zardzewiałych wieńców laurowych. Następne dwa już udatnie odtwarzały kielichowaty kształt mózgoczaszki przewodniczącego, chociaż jednemu brakowało wieńca – pozostały tylko stalowe sztangi służące kiedyś do zamocowania blaszanych liści; następna para wystawała z ziemi już po brwi, ujawniając mocno nawisłe czoło; kolejne ukazały oczy łypiące na boki; para innych – nie domykającą się dolną wargę. Adams pierwszy raz szedł tędy; aleja nie miała chodników dla pieszych.

Posągi przewodniczącego Nero rosły, jakby brodziły w ziemi, ale coraz płycej zanurzone. Przedstawiały jego ciało powyginane w dziwacznych, ekspresyjnych łamańcach.

W tłumie przeważali ludzie młodzi, chociaż zdarzali się starsi, idący samotnie mężczyźni. Nie było ani jednej kobiety zawiniętej w czarne szaty. Niektórzy gryźli chrupki wydawane przez funkcjonariuszy. Adams, by się nie wyróżniać, sięgnął po plastikową torebkę z białymi płatkami. Wybrał taką z zielonymi napisami i białymi paseczkami. Uważał, by nie wziąć tych w paski niebiesko-czerwone. Sporo zapłacił. Wyciągnął dwa banknoty. Byle starczyło na bilet.

Sięgnął po parę płatków. Uderzyła go fala głębokiej goryczy, porażająca brodawki smakowe, i zapach suszonych grzybów. Dyskretnie wypluł resztę świństwa, żeby nie uderzyło do głowy. Poczuł, jak żyły rozciągają się i sztywnieją. Jakby pod skórą niezwykle szybko rósł kolczasty krzak. „Robią ze mnie żywcem rujsza”, pomyślał.

Naprzemian zaciskał pięści, bo to pomagało upchać żyły z powrotem do wnętrza ciała. Ciekawe, czy inni już wiedzą, że zmienił się w rujsza. Rozejrzał się. Jednak z innymi było jeszcze gorzej: głowy mieli kuliste, a zęby, nosy i oczy zupełnie jak klocki drewna.

„Jak cholerne konie”, pomyślał. „Ale skurwieli wzięło”. Zarżał, jak oni. Nieostrożny wstrząs spowodował, że zaostrzone końce żył przekłuły skórę i wylazły na zewnątrz. Syknął z bólu. Starał się iść w tę samą stronę, co dyniogłowi. Prostokąt nieba nad głową przypominał żagiel rozpięty nad stadionem, który nadyma się i flaczeje w takt oddechu. Niepotrzebnie zadarł głowę: mózg nie nadążył z obrotem i teraz, rozhuśtany jak serce dzwonu, bił w czaszkę. Adams schylił się, zatrzymał, ściskając skronie, póki minie nieznośny ból.

– Zagryź znowu, to przestanie walić do łba – podsunął jakiś przechodzień.

– Oczywiście.

Jasność umysłu jest najważniejsza. Trzeba przemóc oszołomienie, ale udawać je. Adams wcisnął w kieszeń torbę z narkotykiem tak, by pozostała widoczna.

Tłum dyniogłowych zmienił się w ciżbę wlokących się ludzi. Przygarbieni, z głowami wciśniętymi w ramiona, o niewidzącym spojrzeniu, wykonywali czasem konwulsyjne ruchy. Adams zgarbił się więc i wcisnął głowę w ramiona.

Aleję Przewodniczącego kończył plac. Strumienie ludzi nadchodzących różnymi ulicami złączyły się w rzekę prącą ku rzędowi betonowych bram. Płoty ze stalowych rur rozdzieliły tłum na strumyki płynące w stronę kas. W klatkach ze stalowych prętów stali strażnicy uzbrojeni w broń automatyczną. Nie byli potrzebni: tłum zachowywał się spokojnie. Czasami tylko wrzasnął ktoś miażdżony o stalowe bramki przez napierającą ciżbę.

Bramka magnetyczna przed kasą zapiszczała żałośnie, ale okazana latarka nie wzbudziła sprzeciwów. Odbierano jedynie noże lub broń palną. Przy kasie Adams pozbył się gotówki. Wydawano wliczoną w cenę biletu półlitrówkę okowity, równocześnie nieletni podpisywali oświadczenie, że jej pić nie będą, oraz obowiązkowo pobierali paczkę papierosów i prezerwatywę.

Stadion przewodniczącego Nero otaczała betonowa kolumnada, wzdłuż której od wewnątrz ciągnęły się trybuny, podzielone korytarzami wyjściowymi, a tu i ówdzie umieszczono nadnaturalnej wielkości rzeźby nagich ciał. Akuratnie wymalowane, przypominały trupy gigantów. Dzisiaj trybuny były puste, a widzowie wypełniali rozległą arenę, otoczoną rzędem kojców z uzbrojonymi strażnikami. Porządkowi tworzyli szpaler zagęszczający się przy kanałach wejściowych. Na środku stadionu wzniesiono z desek okazały podest, a wieńcem wokół niego oraz w innych miejscach mniejsze areny. Na kilku z nich ustawiono klatki z solidnych stalowych prętów.

Zabezpieczenia przygnębiły Adamsa. Zamierzał przedostać się przez ogrodzenie do otaczających stadion ogrodów. Co z tego, że bramy z kutego żelaza zamykające wyjścia były niezbyt wysokie, że ich bogate wzory ułatwiłyby wspinaczkę, skoro po drodze trzeba by sforsować pola ostrzału dwóch karabinów maszynowych i szpaler pałkarzy…?

„Może chociaż dobrze się zabawię”. Zerwał zabezpieczenie i odkręcił nakrętkę. Hara uderzyła w gardło żywym ogniem.

„Z sześćdziesiąt procent…”, pomyślał i z powrotem wetknął butelkę do kieszeni.

Adams krążył w tłumie, nie zatrzymując się. Wyobrażał sobie, jak spasły, sapiący z wysiłku podwywiadowca Ribnyj albo kwadratowy Ciampone usiłuje za nim nadążyć. Nie zwalniał, by nie ułatwiać zadania swojemu ogonowi.

„Niechże facet zapracuje na swoją pensję…”, pomyślał złośliwie.

37
{"b":"100661","o":1}