Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nazwij mnie jakoś.

– Może Crispa? – Przejechał dłonią po jej kędzierzawej czuprynie.

– Niech będzie – przytaknął Hjalmir.

Już u siebie Adams zmierzył jej obwód ramion, przedramion, ud i podudzi. Jej słabość nie mogła być udawana, przy takim przekroju żaden mięsień nie mógł mieć nadludzkiej siły.

Rysowanie sylwetki szło mu łatwo. Mierzył, znajdując w niej proporcje ideału. Według wszelkich miar czarna dziewczyna była zbudowana tak, jak powinien wyglądać wzorzec kobiecego ciała. Adams wybrał klasyczną pozę aktu klęczącego z uniesionymi ramionami. Była tu jak najbardziej odpowiednia, a jednocześnie pozwalała wyeksponować wspaniały ogon.

Hjalmir przyszedł, rzucił w kąt zrolowaną tunikę, spojrzał na karton i się zachwycił.

– Przyjdę, jak skończysz, Spalony. Nie chcę, żeby ci ręka zadrżała. Wychodzi jeszcze piękniej niż twoja Złota.

Adams wrócił do szkicowania. „Znów powtórzy się dziwaczny sen?”, pomyślał.

Jakby na życzenie Crispa wysunęła się ze swojej czarnej skóry, zdjęła maseczkę i kędzierzawą perukę i znów miał przed sobą nagą Renatę. Zaraz wpadła mu w ramiona i obrócili się tak, że ona była pod spodem. Ktoś mocno szarpnął go za ramię. Zdumiony Adams uniósł głowę. Ujrzał przed sobą zapłakaną twarz Złotej Pięknookiej, która próbowała go unieść. Jej wysiłki nie zdały się jednak na nic. Wróciło to niesamowite uczucie wyfruwania poza własne ciało i bajecznego lotu z Renatą w ramionach. Wrażenie mocne, jak w pierwszym z serii niezwykłych snów. Złota gdzieś zniknęła. Obudził się. Crispa szarpała go za ramię.

– Usnąłeś za dnia w czasie rysowania – powiedziała. – Jesteś przemęczony służbą.

Adams pozbierał się. Opodal leżał nie ukończony rysunek. Poplątane rzemienie skorupy gniotły go w przyrodzenie.

– Siadaj na ławie – rzekł. – Pracujemy dalej.

Wzruszyła ramionami i przybrała pozę. Gdy skończył rysować, ułożyła się wygodnie i wkrótce zasnęła.

Zaczął drugi szkic, postać półleżącej Crispy. Pracował pewnie, szybko. Czuł, że trafia właściwe proporcje, że kreśli właściwe kreski.

Wkrótce zajrzał do nich Hjalmir.

– No, i jak się czujesz, Krawiec? Wszystko z tobą w porządku? – zapytał.

– Świetnie się czuję. Robota pali się w rękach. Patrz na ten karton. – Na chwilę pogrążył się w pracy. – Zostawiłeś mi ją, żebym się z nią przespał na próbę? – Uniósł oczy znad kartonu. – Bo Spalony jest odporniejszy, hę…?

Hjalmir zrobił niewyraźną minę.

– To byłby poważny błąd. Gdybym skorzystał na niej, wiele byś stracił.

Hjalmir dziwnie spojrzał na niego.

– Widzisz, każda z Córek Ziemi pragnie ludzkiego dziecka, a potem traci zainteresowanie mężczyzną. Pierwsze razy z nią są niezrównane, niepodobne do niczego innego…

– Wiem, drą się na cały Wentzel - przerwał mu Hjalmir ze zmarszczonymi brwiami i nagle się zirytował. Patrzył surowo, jakby słuchał kpin w żywe oczy, ale nie zareagował.

Adams uniósł brwi.

– …A potem jest coraz bardziej zwyczajnie, wreszcie gorzej niż z kobietą – zreferował swoje sny. – Moja Złota Pięknooka była już zasiana i mną się nie interesowała. Po co miałbyś stracić swoje najlepsze…?

– To jak się przekonać, że nie jest trująca dla mnie?

– Śpij z nią na jednym posłaniu, ale ciasno zasznuruj swoją skorupę. Niech się zmiesza wasz pot. Jak cię co oblezie, znaczy, że ci zagraża, a ze słabą infekcją sobie poradzisz. Sam możesz wymyślić sporo innych podobnych prób. A potem weźmiesz swoje szczęście.

– Czegoś mi to powiedział? Mogłeś ją jeszcze dłużej trzymać u siebie.

– Bo naszła mnie jedna wątpliwość. – Adams pokiwał głową. – Widzisz, behmetim przybierają ludzką postać. Dlaczego niby niektórzy z nich nie mieliby przychodzić do nas w postaci Złotych Gaber?

Hjalmir spojrzał z niepokojem na rozkosznie rozciągniętą, nagą Crispę.

– Jak to sprawdzić?

– Sposobem z Górnego Miasta. Każ jej nazywać. Jeśli będzie umiała, to zwyczajna Złota. Jeśli nie, to jest behmeta. Ale do końca nie jestem pewien, czy to jest rozstrzygające kryterium.

Hjalmir zebrał się, żeby ją zbudzić i wziąć z sobą.

– Zaczekaj. Skończę ten rysunek.

147.

W ciągu dnia Wentzel tętnił życiem, mimo że na zwiad wychodziły co dzień trzy korpusy. Chirurg wziął się energicznie za kurowanie pacjentów. Obecność tajemniczej, ciemnoskórej współpracowniczki dodawała mu respektu w oczach żołnierzy. Kolejne ćwierć – i półsycelówki napełniały kiesę Hjalmira. Nieodłączne dotknięcia skroni pacjentów drobnymi dłońmi Crispy przynosiły dodatkowy dochód.

Natomiast Adams czuł się kompletnie bezużyteczny. Na zwiady chodzić nie mógł, bo z racji obecnej rangi musiałby takim zwiadem dowodzić, a do tego brakowało mu kwalifikacji. Nie chciał przecież ryzykować życiem żołnierzy przez swoją nieudolność. W forcie nikt mu nie podlegał. Adams unikał też udziału w sprawianiu schwytanych Czarnych, Hjalmir więc przejął tę dochodową robotę. Zdecydowanie zabronił Crispie przyglądania się sekcjom, unikając błędu Adamsa. Siedziała wtedy posłusznie w forcie, nie zerkając nawet z dala w stronę kamienia sekcyjnego.

Adams niepotrzebnie szybko zrezygnował z propozycji Hjalmira, co pozbawiło go adiutantki. Jak kiedyś Złota za Adamsem, teraz Crispa przyodziana w krótką tunikę koloru miodu chodziła w ślad za niższym o pół głowy Hjalmirem. Trudno jej było przywyknąć do życia w warowni frontowej.

„Uznał, że Złota dodaje powagi katrupowi”, pomyślał kwaśno Adams. „Odgapił to ode mnie”. Podpatrzył, nie podpatrzył, cieszył się bliskością pięknej dziewczyny, a bezrobotny Adams snuł się po obozie od rana do wieczora.

Właściwie niewiele więcej pozostało mu tu do zrobienia, niż nakłonić sotnika do cofnięcia rozkazu Izabbaala. Doszedł do końca tej drogi. Nic dobrego dalej nie czekało. Mógł tylko tu zostać, gdzie go znano i akceptowano, albo wracać. Pora wracać.

Trzeba było rozmówić się z Reutelem. Sprawę ułatwiał fakt, że Adams nie dostał jeszcze przydziału do pretorii. Może sotnik zmienił zdanie i obecnie przydzielanie Adamsa do elitarnego oddziału nie było mu na rękę?

Adams zamówił się u dowódcy. Zaraz do środka poprosił go Croyn. Dwaj strażnicy przepuścili ich do pretorium.

Dowódca spojrzał zmęczonym wzrokiem na przybyłego.

– Usiądź, decymusie - powiedział. Nie przestał przeglądać papierów. – I tak bym cię dzisiaj wezwał do siebie. W Krum się nie uspokoiło.

Adams mu nie przerywał.

– Ty przewidywałeś wtedy, że mianowanie Hejlabbaala jest błędem?

– Potęga imienia?

– Na to wychodzi. Myślałem, że moje dotychczasowe brzmi nieźle. Żołnierze już zdążyli się przyzwyczaić, więc nie muszę się z tym śpieszyć. Wygląda, że jest inaczej. Odkąd Hejlabbaal został obermacajbabą, zaczął zachowywać się dziwacznie i raczej prędzej niż później wypowie Szczurom posłuszeństwo. – Wykonał okrągły gest dłonią. – Ale to nie twój problem, Spalony. Poradzę sobie z nim. Sytuacja się zmieniła. Chetti szkoli uzupełnienia na Nocnej Grani, w Tibium pewna załoga.

Adams nie przerywał monologu dowódcy. Zastanawiał się, jak wyłożyć swoją sprawę.

Reutel podniósł wzrok.

– Przyszedłeś prosić o zwolnienie ze służby?

– Tak.

Sotnik pokiwał głową.

– Zwalniam was ze służby, Spalony – powiedział oficjalnym tonem. – Wykonaliście ostatni rozkaz.

Adams czuł się, jakby rosły mu skrzydła.

– Co zrobicie jako wolny weteran?

– Czy powinienem przez jakiś czas pozostać w legionie dla twojej pomocy, panie?

– Masz na myśli kłopoty z nowym obermacajbabą…?

Adams przytaknął skinieniem głowy.

Reutel wziął na siebie ciężar rozmowy; wolał sam powiedzieć pewne rzeczy, niż na nie reagować.

– To nieważne. Zwykły los dowódcy. Rozwiązałem trudniejszy problem.

– W takim razie odejdę. Nic tu już po mnie. Nie chcę więcej zabijać gaber. Dalej zajść się nie da. Spróbuję wrócić do siebie na górę.

129
{"b":"100661","o":1}