Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Górski szuter przestał ranić stopy. Uszczelniony but i onuca pozwalały na wielogodzinne marsze w kamienistym terenie i po płatach śniegu.

Starczyło jeszcze pieniędzy na nową tunikę – stara poszła na onuce. Wprawdzie trafił się zgrabny kirys, ale trzeba było z niego zrezygnować, bo zabrakło gotówki. Adams nie miał wątpliwości, że w krótkim czasie zgromadzi resztę kwoty i wymaganą nadwyżkę, jednak niewolnikowi nie wolno było kupować na kredyt.

Surister zaczął mocno gorączkować. Trzęsły nim silne dreszcze. Hjalmir raczył go swoimi proszkami, których składu nie ujawniał nawet Adamsowi.

Hjalmir, zakuwając Adamsa na noc, zagadał:

– Jak było na zwiadzie z Koniami Roboczymi?

– Walczą szybko, sprawnie i skutecznie.

– Stary jest nieudolny, hę…? Bezsensownie mozoli się z tarczami?

Spojrzenie Adamsa było nadto wymowne.

– Konie Robocze zużywają zbyt wiele amunicji. Wiesz, że to najuboższy korpus w całym obozie?

– Przecież odnoszą sukcesy.

– Zbyt dużym kosztem. Za wszystko, co zdobędą, kupują bełty. Do ćwiczeń i do walki. Ciągle ćwiczą, a dobry bełt kosztuje. Zobaczysz, jak za tydzień, najdalej za dwa, potracą te swoje dorodne, białe panny.

– Przesiadywanie całymi dniami w kolebach przynosi więcej pożytku?

– Przynajmniej tak uważa Drubbaal. Woli raporty z głębi płaskowyżu. Kiedy zwiad tylko muska Stronę Trupa, liczby są niewiele warte.

Adams nie odpowiedział; chirurg znowu go zaskoczył.

– Za późno przemyliśmy rany posłańca? – spytał Hjalmir. – I czynnik zakaźny zdążył przedostać się do krwi?

– Tak właśnie myślę.

Hjalmir uważnie obejrzał wysokie buty Adamsa. Masywne i solidne w porównaniu z własnymi sandałami, odsłaniającymi dwa środkowe palce.

– To nowy pomysł czy elegancja?

– Pomysł. Każ sobie zrobić takie same, panie.

– Tam, skąd przychodzisz, takie nosili?

– Faktycznie jeszcze lepsze. Ale nie potrafię objaśnić Crawhezowi, jak należałoby je zrobić, nawet gdyby on potrafił.

– Ile wziął za te buty?

– W sumie z cholewkami cztery i pół sycela, ale od ciebie pewnie weźmie siedem.

– Zaczynasz mnie irytować, chyba cię sprzedam.

– Nie chcę nowego pana. Zaczekaj, aż zbiorę pieniądze i sam się wykupię od ciebie.

– I wtedy ożenisz się z Adalą, a Pachom wespół z Drubbaalem uczynią moje życie nie do zniesienia?

Adamsa na chwilę zamurowało.

– Mógłbyś mnie nie skuwać na noc – powiedział po chwili. – Nie zamierzam uciekać. Zresztą, stąd nie ma gdzie.

– Nie robię tego dla przyjemności. Przepis mówi, że niewolników trzeba zakuwać.

– Nieodwołalnie?

– Dziesiętnik może uwolnić z nakazu za niewielką opłatą.

– Quirinu?

– Tak, ale to przecież stary, suchy służbista bez wyobraźni, prawda…?

80.

Po paru dniach gęstej mgły zalegającej na zboczach, przejaśniło się dość, by można było wyruszyć na patrol. Hjalmir pozostał w obozie, do zwiadu przydzielając Adamsa. Szli wolnym tempem prowadzącego grupę Quirinu. Stary szedł zgarbiony, milczał. Żołnierze zerkali po sobie, niecierpliwili się.

W oparach targanych podmuchami wiatru osiągnęli suchy płaskowyż, gdzie mgła nie sięgała. Zalegli w kolebie. Było już późno, wkrótce nadeszły pierwsze grupy Golców.

Quirinu wskazał podbródkiem.

– Wybierz jakiegoś, podejdź i przekonaj.

Palla spojrzał zaskoczony. Pamiętał niedawną rozmowę, jednak dlaczego Quirinu puszcza Adamsa wolno, skoro ten jest niewolnikiem Hjalmira, nie jego…?

– Tak zwyczajnie?

– Czarnych nie widać.

– A jak Golcy podniosą alarm?

– Twoje ryzyko.

Sam się wkopał. Musiał mieć nietęgą minę, bo Quirinu dodał:

– Masz dość czasu. Żaden Czarny nie zdąży się do ciebie zbliżyć. Dostaniesz od nas wsparcie, jak który się pojawi.

„Jakie tam wsparcie…? Nie otworzą ognia”. Adams niechętnie spojrzał na powolne w działaniu kusze i jednostrzałowe samopały. „Quirinu nie zaryzykuje utraty oddziału dla jednego niewolnika. Przynajmniej jeśli uda się zwerbować jakiegoś siłacza, będzie powód do dumy”. Jak na złość maszerowali teraz otyli lub rachityczni, na przemian z paskudnymi jędzami.

Adams wystartował w kierunku kolumny przechodzących. Wybrał mężczyznę średniego wzrostu. Po zrzuceniu dwudziestu kilogramów byłby z niego żołnierz.

– W pobliżu jest wojsko. Walczymy z Czarnymi, z twoimi prześladowcami – powiedział zdyszany. – Możesz do nas dołączyć. Wyrwiesz się z tego korowodu. Nie musi tak być.

– Pewnie, że nie musi. Nic nie musi. – Mężczyzna nie zatrzymał się.

– Zostaniesz legionistą. Będziesz walczył przeciw tym włochatym potworom.

– Lepszy wróbel w garści. Tu mi nic nie grozi. Chyba że z twojej strony. – Mężczyzna krzywo spojrzał na Adamsa. – A walczył będę pewnie o tę wolność?

Nie otrzymał odpowiedzi.

– Ja idę, gdzie chcę. Jestem wolny. A ty jesteś wolny?

– Akurat jestem niewolnikiem.

– To czego chcesz ode mnie? Takich jak ty powinno się wyłapywać. Skąd się tu wziąłeś w tym ubraniu? Chcesz ukryć fartuszek?

– Chcesz pokazać, że jesteś lepszy?

– Podszedłem do ciebie.

– Może ja nie czekałem na twoją wizytę, co…?

Adams oddalił się już poza zasięg wsparcia ogniowego. Rozejrzał się ostrożnie.

– A dokąd ty idziesz?

– Do mojego pana.

– Co cię tam czeka?

– Nie twoja sprawa. Ja jestem wolny przy moim panu, ty przy swoim jesteś nędznym niewolnikiem.

Takiemu tylko przyłożyć. Adams w wyobraźni usłyszał mlask, z jakim jego pięść rąbnęłaby w spocone brzuszysko aroganta. Niestety, w oddali dostrzegł grupę Czarnych. Rzucił się biegiem do najbliższej koleby. Zanurkował jednym susem, mając nadzieję, że go nie zoczą. Przeczekał jeszcze kilka przechodzących grup i przedarł się do kryjówki oddziału. Nikt na niego nie czekał.

Do obozu wrócił po zmierzchu. „Przecież nie straciłem aż tyle czasu na płaskowyżu…”, pomyślał.

Było już po awanturze. Chirurg zarzucał, że przez nierozwagę starego stracił pomocnika i pieniądze, jakie w niego zainwestował, a które zamierzał odzyskać z nawiązką przy wykupie. Katrup był uważany niemal za oficera, dlatego zwracał się jak do równego sobie. Jednak Quirinu miał prawo wysłać Adamsa. W czasie zwiadu Adams pozostawał pod dowództwem decymusa. Hjalmir mógł zastrzec przed akcją, żeby jego niewolnik, felczer, nie był bez istotnego powodu wysyłany do akcji indywidualnych, ale tego nie zrobił.

Przy ognisku Adams dostał kubek Hjalmirowej gorzałki. Wrócił, dając dowód wierności swojemu panu. Adams nie kupował alkoholu od handlarzy wychodzących pod przełęcz, chociaż na razie nie przysługiwała mu racja służbowa. Formalnie do sotni przydzielić go mógł dopiero sam Drubbaal.

– Straciłbyś osiemdziesiąt syceli, panie.

– Dziewięćdziesiąt.

– Rozszarpaliby i pożarli twoją własność.

– To akurat by się nie stało. Nie miałeś broni. Szedłeś z tym tłumem. Raczej wzięliby cię za brańca. Najwyżej który Czarny zdarłby ci łachy z grzbietu.

– Dokąd bym z nimi zaszedł?

– Nie wiadomo. W Krum przechowują o tym bajkowe relacje. Mówią, że droga kończy się Płomienistymi Wrotami. Pewnie tam jest kraina Czarnych. – Dorzucił do ognia bryłę węgla. – Nie słyszałem, żeby ktoś stamtąd wrócił.

– Myślisz, że włada tam Pan z Morza? – Adams uważnie wpatrywał się, jak węgielek łapie żar.

– To po co Czarne podbijałyby Krum? Po co starałyby się nas zepchnąć z Mrocznej Przełęczy? Choć właściwie… – Hjalmir głośno myślał -…może władać i nimi, i nami. A swym poddanym pozostawia ustalenie, którzy z nich zasługują na niewolnictwo.

„Ja zasługuję na niewolnictwo?”, pomyślał Adams, ale głośno powiedział:

– Czarne rzeczywiście kiedyś władały Dolnym Miastem?

– Tak wszyscy mówią.

– Jak się udało ich przegnać? Jak zdołano sformować oddziały podczas okupacji? Jak w tych warunkach udało się wyprodukować broń? – Adams popchnął węgielek patykiem: niech rozżarzy się do białości.

70
{"b":"100661","o":1}