Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wykrzywiła twarz w parodii uśmiechu.

97.

Tutejszy płaskowyż pełen był dziwacznych, niewysokich formacji skalnych. Szersze górą, węższe przy podstawie, przypominały grzyby dwukrotnie wyższe od człowieka. Wyrastały z płaskich płyt skalnych, urywających się warstwicami. Z grani koło Mrocznej Przełęczy takie formy nie były widoczne.

Hjalmir twierdził, że z dala od Linii zdarza się spotkać w pochodzie nawet osoby odziane. Z takimi rozmawiało się inaczej niż z pozostałymi Golcami. „Tak daleko. Stąd przecież nie dałoby się wyciągnąć kogoś z kolumny, nawet gdyby dał się przekonać”, pomyślał Adams.

Właśnie teraz w kolumnie Golców Adams zauważył dziewczynę odzianą w brązowy, dziwacznie skrojony kubraczek i króciutką, brązową spódniczkę. Zerkała badawczo to na ciemniejące niebo, to na Golców trzymających ją za ręce. Miała brązowe oczy, takie same włosy i bladą, nerwową, szczupłą twarz.

Nigdzie nie było Czarnych, więc Adams odważył się podejść i zagadać do niej.

– Jak się tu zaplątałaś?

– Ja? – pokazała palcem na siebie.

– Właśnie. Różnisz się od nich. Wszyscy oni są brzydcy, ty nie.

Nie zadziwiła jej gabera mówiąca męskim głosem. Popatrzyła na trzymającego ją za rękę grubasa, któremu wywalone brzuszysko zasłaniało fartuszek.

– Wszyscy ludzie nie mogą być piękni. Ja miałam opinię brzyduli.

– Ty?

Rozmowę przerwali sąsiedzi dziewczyny, którzy zaczęli szemrać i wygrażać Adamsowi, obrażeni jego uwagą. Przyśpieszyli, unosząc dziewczynę ze sobą.

– Tak, tak, ja… – rzuciła, uśmiechając się. Nie była brzydulą, a fakt, że szła w pochodzie szpetnych Golców, jeszcze tę urodę podkreślał.

Przyśpieszył i on, podszedł do niej znowu, stanowczo rozsunął Golców i za rękę wyciągnął ją z kolumny idących. Nie zaprotestowała.

– Ty różnisz się też i z innego powodu.

– Z jakiego?

– Jesteś w ubraniu.

– Ach, tak… – zawahała się. – Kiedyś się rozebrałam, żeby się do nich bardziej upodobnić, ale zaczęli ciamkać i sapać. Otoczyli mnie kółkiem. Ledwie się uwolniłam.

– Golcy? Przecież to bezwładne worki.

– Stali się natarczywi. Podniecili się.

– Oni nie ruszają się, nawet dziobani przez ptaki.

– To się przekonaj… – powiedziała. Zanim zareagował, Brązowa Dziewczyna szybko ściągnęła kubraczek, spódniczkę, bluzkę i bieliznę. Złożyła to w kostkę i umieściła ją na głowie, przytrzymując pakunek dłonią. Jej błyskawiczny striptiz zaparł mu dech. Widokiem szpetnej golizny maszerujących w kolumnie niewiast dawno zdążył się znudzić, ona zaś nogi miała zgrabne, proste, biodra szczupłe, piersi nieduże, ale foremne.

– No, chodź… – Wyciągnęła do niego rękę.

– Tak zwyczajnie?

– No.

Szli chwilę w milczeniu. Uniesione koniuszki jej piersi poruszały się rytmicznie.

– Jakoś nie zaczepiają – powiedział.

– Tu już jest półmrok. Może niedowidzą i dlatego są spokojniejsi. Poczekaj, podejdę bliżej kolumny. – Puściła jego dłoń.

Wtedy się zaczęło: Golcy ożywili się, zaczęli mlaskać, ciamkać, tłustymi cielskami napierać na nią, spoconymi dłońmi dotykać jej skóry. Łapczywie macać jej piersi i pośladki. Nie przerywali jednak marszu, obok przecież szła spora gabera. Przez tłum przeciskały się ku niej Gołe. Te szarpały dziewczynę za włosy, próbowały rwać pazurami jej skórę. Sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli. Brązowa krzyknęła o pomoc. Adams mocnymi kuksańcami rozgonił hałastrę. Szczodrze rozdzielał ciosy. Polała się krew, kiedy jego pazury rozdarły skórę na czyimś grzbiecie. Odepchnął podnieconych napastników od klęczącej na szutrze dziewczyny. Ta, szlochając, zebrała rozrzucone odzienie i na powrót się ubrała.

– Ależ to było – powiedziała już spokojnie. – Poraniły mnie te jędze. Miałam krew na rękach. Chodźmy.

– To mogła być ich krew. Uderzyłem parę razy pazurami.

– Teraz już nie masz wątpliwości.

– Tak, zaskoczyli mnie swoją aktywnością.

– Mają tylko fartuszki, wydają się ospali, nieruchawi. Jednak na widok mojego ciała budzi się w nich co innego. Oni dalej przesyceni są żądzami.

– Na widok ich bab nic się w nich nie budzi. Roześmiała się.

– Gdybyś ty się tutaj rozebrał, pewnie też zaczęłyby ciamkać i cię atakować.

Adams burknął coś niezrozumiałego.

– Właściwie dlaczego jesteś tutaj w przebraniu gabery?

– Chcę wiedzieć, dokąd idą Golcy. Przebrałem się dla bezpieczeństwa.

– Od razu cię poznałam. Chodzisz jak człowiek, nie jak Czarny.

– A ty, po co tam idziesz?

– Idę, potem wracam. Wiele razy tam podchodziłam. Zbieram wiedzę, chcę wiedzieć jak najwięcej.

– Wiedzę?

– Pewnie. A co innego można tutaj grabić…?

– Jak masz na imię?

– Grieta.

Adams musiał oddalić się od niej. Nie mógł zgubić swojego oddziału. Zwolnił. Wreszcie dogonił go Pachom.

98.

Krippel nie zrezygnował z walki. Przyśpieszył i wyprzedzał Golców. W kroczu czuł przykre mrowienie. Genitalia były odrętwiałe, włosy wypadały, zaczerwieniona skóra wspinała się na ochronną skorupę - w końcu całkiem ją zarośnie. „Może chłopaki ze zwiadu mi pomogą?”, krzepił się nadzieją.

Bose stopy już krwawiły. Wcześniej nosił wygodne skórzane buty, wzorowane na Adamsowych. Była to najlepsza para wykonana przez Crawheza. Nogi owijał miękkimi onucami. Stopy zdążyły wydelikatnieć. Teraz miękką podeszwę raniły ostre kawałki skały.

„Jak daleko zostałem z tyłu? Gdzież oni już odeszli?”

Stale pilnował go ten wielki busierec. Zerkał zaciekawiony, jakby pytając: Co ten człowiek tak się śpieszy? Przecież i tak dotrze do celu. Nawet wyciągał do niego pomocną dłoń, kiedy Krippel się potykał. Prowadzący kolumnę Suchy mocno złapał go za rękę. Ostre kości gniotły skórę. Krippel wyszarpnął się z przykrego chwytu. Na dłoni zostały sine ślady.

Przyśpieszył. „Nie do pomyślenia, żebym aż tak został z tyłu”. Znowu mijał idących.

Przez jakiś czas biegł truchtem. Potem zmęczył się i zwolnił kroku. Busierec bez trudu za nim nadążał.

Wreszcie po dwóch parach rozłożystych rogów i długim ogonie rozpoznał sylwetkę Hellweiga z korpusu Bethmanna. Musiał gdzieś przegapić swojego korpuśnego.

– Hellweig! Hellweig! – zawołał na całe gardło. – Jestem tutaj! To ja, Krippel!

Biegł coraz szybciej.

Tamten lękliwie się obejrzał, jakby skulił w sobie.

– Hellweig, to ja, Krippel! Ratuj mnie! Pomóż mi wydostać się z kolumny! Nie chcę z nimi tam odejść!

Hellweig przyśpieszył, jednak nie dość, by umknąć gołemu legioniście. Krippel odłączył od kolumny (pilnujący busierec nie przeszkodził temu) i zmierzał w stronę umykającej gabery ze zdwojonymi bawolimi rogami i długim ogonem.

– Hellweig! Nie uciekaj przede mną! To ja, Krippel! – powtarzał, sadząc dziwacznymi susami. Nie zauważył, że po drodze mija Bethmanna, Wentzla i zbliża się do Pachoma. Przed oczyma miał tylko skulone plecy uciekającego truchtem Hellweiga i widoczne na nich drobne węzełki, ściągające poły jego futra.

Uciekająca przed Golcem gabera zaintrygowała towarzyszącego Krippelowi samca i inne Czarne. Teraz goniła Hellweiga cała grupka. Krótko. Zaraz otoczyły go ze wszystkich stron. Zewsząd poleciały na niego ciosy ostrych jak noże pazurów, które darły futro, odzież pod nim, rozrywały kółka kolczugi. Hellweig dobył gladius i próbował się opędzać. Jednak przeciwników było zbyt wielu, a grube futro skutecznie ochroniło ich przed jego mieczem. Nie skrwawił żadnego, a sam otoczony przez Czarne krwawił coraz obficiej, coraz słabiej natomiast odbijał ostrzem wymachy muskularnych ramion. Wreszcie któraś z łap trafiła go w nasadę kręgosłupa; któryś z pazurów dotarł między kręgi. Hellweig wygiął się do tyłu i bezwładnie osunął.

Teraz rozrywały go żywcem. Rwały pasy skóry, wyskubywały całe płaty mięśni. Żarły, mlaskały.

87
{"b":"100661","o":1}