Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Po tygodniu znowu nadkomendant wziął Adamsa na kolejny spacer resocjalizacyjny. Oczywiście trafili do knajpy, gdzie kiedyś Człekoust schwytał białą gabrielę. Teraz w pomieszczeniu było pusto, dopiero co milicja usunęła większość towarzystwa po jakiejś bójce. Kierownik lokalu ustawiał krzesła, gwoździami zbijał połamane; kuchenna zamiatała okruchy szkła, a inna ścierała szmatą ze stołów rozlane piwo. Z ciemnego kąta, zza stolików, zalatywało rzygowinami.

Behetomotoh uważnie powąchał złocisty trunek. Pociągnął łyczek koniaku z szerokiej szklanki. Jego twarz rozpogodziła się.

– A widzisz! Mam tu też dobre gatunki. Bez szczyn czy posmaku drożdży. Można je pić bez wstrętu. – Uśmiechnął się do Adamsa.

– Nic takiego nie twierdziłem.

– Twierdziłeś, twierdziłeś… Może tego nie powiedziałeś, ale przecież tak uważasz, bo tak bywa.

Adams właściwie polubił pynuj. Ale teraz powiedzieć cokolwiek na ten temat nie byłoby zręcznie.

Behetomotoh uniósł kieliszek, by kelnerka mogła zetrzeć ze stołu kałużę rozlanego piwa. Można już było oprzeć łokcie o blat. Nadkomendant delektował się kolejnym łykiem.

– Teraz, kiedy już wiesz tak wiele o mnie, a wszystko o moim państwie… – zaczął i odstawił szklaneczkę -…czy nadal uważasz mnie za zło absolutne?

Adams był zaskoczony pytaniem. Dotąd zdążył poznać zaledwie statystykę kastracji z okresu jednego roku, prawdopodobnie ostatniego.

– No, czy wszystko, co mówię, jest kłamstwem? Czy każdy mój czyn jest złem…? Ale szczerze, Adams, odpowiedz szczerze.

– Nie wydaje mi się… Prawdopodobnie nie jest to nawet możliwe logicznie.

– No to nie wszystko, ale sporo… Akurat tyle prawdy, żeby uwiarygodnić kłamstwo? Akurat tyle dobra, żeby uwiarygodnić zło? Dokładnie jak każą zasady kłamliwej propagandy, hę…?

– Zgrabnie to powiedziałeś.

– A nie uważasz właśnie tak?

– Jeśli mi to tak zgrabnie sformułowałeś…

– A niby dlaczego miałem unikać sformułowania twoich opinii?

Adams sięgnął po kieliszek. Wypił dwa drobne łyki. „Do czego on zmierza? Do czego chce mnie przekonać? Co chce tym osiągnąć…?”, myśli biegły jedna za drugą.

– No, to czym mam cię przekonać, że tak nie jest? No, przynajmniej, że nie zawsze chcę, by tak było? Że jeśli coś takiego ma miejsce, to wychodzi tak czasem wbrew mej woli?

– Uwolnij Renatę!

– Renatę!? Akurat Renatę?

– Tak, właśnie ją.

– Wybacz, myślałem, że poprosisz o Natalię, może o Liliane. Obie to kobiety z klasą, fascynujące piękności. Ale o tę małą prostaczkę?

– Uwolnij Renatę.

Behetomotoh spoważniał. Zachmurzył się.

– Dzisiaj nie mogę odpowiedzieć. Decyzja nie należy tylko do mnie, ale obiecuję, że sprawa zostanie wkrótce rozpatrzona.

Obaj umilkli. Behetomotoh zmarszczył czoło. Zza przewróconych stołów, z kąta pod ścianą, mozolnie wydobywał się kompletnie pijany, zarzygany menel. W ukryciu przetrwał zamieszanie spowodowane bójką i późniejszą akcję milicji. Teraz próbował nieporadnymi ruchami wesprzeć się o stół i jednocześnie pociągnął ku sobie zaplamiony obrus. Z cukiernicy sypnął się cukier, a niezgrabny ceramiczny flakonik runął, uwalniając przywiędły kwiatek.

188.

Skoro Człekoust sam orzekł, że Adams poznał tajniki jego administracji, oznaczało to, że poznanie przynajmniej niektórych z nich było w jego zasięgu. Adams zauważył, że część korytarza, do której codziennie doprowadza go medstrażniczka, jest oddzielona od reszty zakratowanymi drzwiami i że za dnia nie zaglądają tam inni strażnicy. Zaczął więc penetrację kolejnych pokoi. Żaden nie był zamknięty na klucz – widać przewidziano, że archiwa w nich zgromadzone zostaną mu wcześniej czy później udostępnione.

Nie wkopywał się teraz w beznadziejną, mrówczą robotę, chcąc najpierw rozejrzeć się w rodzajach statystyki. Najwięcej pokoi zajmowały pudła z danymi osobowymi mieszkańców Miasta pod Skałą; kryteria ich klasyfikacji były mętne. Najbardziej interesowała Adamsa, oczywiście, jego własna kartoteka, jednak jej nie odnalazł. Pod hasłem „Adams” nic nie było.

Odkąd wydano mu odzienie funkcjonariusza, okazało się, że może również bezkarnie snuć się po korytarzach Ochrony Obywateli, nie tylko po zakratowanym odcinku korytarza. Kiedyś sama Tamarell zachęciła go do tego.

– Nie mam czasu dzisiaj prowadzić was do archiwum – powiedziała, wypuszczając go z celi. – Znacie drogę. Dyżurny wam otworzy.

Rzeczywiście, poproszony o to, znudzony lewtan przekręcił klucz w zamku i wrócił do stróżówki.

Adams zastanawiał się, ilu jeszcze takich przypadkowych gości snuje się korytarzami ogromnego gmaszyska. Należało tylko unikać patroli z psami, rozwścieczone bestie natychmiast wyczuwały, że coś jest nie w porządku i starały się zaatakować.

Na końcu tego piętra były ogromne, blaszane drzwi, zza których dochodził hałas pracujących maszyn. Kiedy o tym wspomniał medstrażniczce, ta wzruszyła ramionami.

– Zajrzeć tam możecie, czemu nie. Tylko uważajcie, żeby was nie wciągnął jaki pas transmisyjny. Hale też będziecie inwentaryzować.

Oczywiście jeszcze tego samego dnia zajrzał za drzwi z blachy. Ujrzał tam wielką halę, w której rzędami stały mechanitony. Nieporadne, błędnie wykonane, niedziałające. Wokół krzątali się robotnicy, którzy próbowali akurat jeden z nich uruchomić.

Hala była bardzo obszerna, rzędy mechanitonów ciągnęły się w dal, jednak robotników tylko mała gromadka. Zdziwiło też co innego: rodzajów mechanitonów było niewiele. Kobiety na ogół przypominały posągi z korytarzy, sfinksy też były podobne do siebie; poza tym nieco innych ruchomych rzeźb.

Później zauważył grupę mniejszych mechanitonów, przedstawiających owady, głównie były to różne sceny z muchami, ale i miernie odrobione wojsiłki czy chrząszcze, także kilka podobizn skorpionów różnej wielkości, a jeszcze dalej, w cieniu, trochę węży.

Na oczach Adamsa ręka mechanicznej kobiety nienaturalnym ruchem roztrzaskała jej twarz. Zapytany brygadzista wytłumaczył, że oni tutaj metodą prób i błędów próbowali skonstruować działający mechaniton, a to są egzemplarze prototypowe. Mówił tonem zwykłego, zastrachanego mieszkańca Miasta pod Skałą, nie jak lewtan.

– Te tutaj to egzemplarze drugiej sprawności. Mamy poprawić ich funkcjonowanie.

– Niektórych się nie da naprawić. – Adams wskazał na mechaniton o całych kończynach odlanych z jednego kawałka materiału.

– Z niektórymi będzie trudniej – powiedział majster, unikając jego wzroku.

– Mało urozmaicone te rzeźby: trochę niewiast, owady, skorpiony.

– Takie miały być. Wyroiły się w wyobraźni jednego śledzonego i stamtąd zostały podejrzane, żeby mu spasowały. Tyle roboty dla jednego zasrańca. – Robotnik splunął przeżutym tytoniem i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Główny konstruktor to Gerbert…? – podsunął Adams.

– Nie. Taki stary, brodaty. Inaczej go nazywali. – Robotnik pokiwał głową. – Ale widzi pan, jak on się na tym znał…

– To dlaczego je robił?

– Powiedziano nam, że to droga do wolności. Że jak zrozumiemy ich konstrukcję, będziemy tyle wiedzieć, co ten Gerbert właśnie. Bo to on był majstrem nad majstrami, a jego mechanitony nie miały sobie równych. Wtedy uda się poznać działanie zamka, który Herbert zamknął nad nami, i zrobić klucz do niego.

– Gerbert was tutaj zamknął?

– Gerbert zamknął naszego władcę, a nas z nim. – Brygadzistę rozmowa coraz bardziej denerwowała. – A wy co o takie rzeczy pytacie…?! Jakbyście sami nie wiedzieli. Ja tu gadał o niczym nie będę. Robota nie może czekać.

Nieoczekiwanie rozsierdzony odszedł kierować beznadziejnymi próbami uruchomienia wadliwej maszyny.

Wychodząc, Adams zauważył całkiem udatnie odrobione czerwie na gnijącym mięsie. Mechanitony robaczym ruchem to wychylały się, to zagłębiały w bryle trawertynu, naśladującej padlinę.

169
{"b":"100661","o":1}