– Przepraszam – mruknął i naciągnął buty, skrywając założone rano skarpety. Miał nadzieję, że Liliane nie pochyliła się zbytnio nad jego stopami.
Uśmiechnęła się.
– Chyba nie spałeś długo, bo jeszcze siedziałeś. Tylko kartka i długopis wypadły ci z rąk – podała mu dwie części długopisu. – Przysiadłeś na nim, czy co…?
„Nie mam stalowego zadka”, pomyślał, gramoląc się z ziemi.
Siedział oparty o cokół posągu skorpiona, który go przepołowił. Kleszcze mechanitonu były zakrwawione i zaciśnięte, a odwłok mocno wychylony do przodu.
– Wydaje mi się, że to on złapał mnie w swoje szczypce. Jest na nich moja krew.
Przyjrzała się uważniej.
– To naturalna barwa kamienia. Rzeźba przedstawiająca ciebie w szponach tego potwora wyglądałaby znakomicie. Miałaby tytuł: „Drapieżnik i jego ofiara”.
Skądś pamiętał tę nazwę. Przyjrzał się: to, co brał za krew na kleszczach, było przebarwieniem trawertynu trafnie dobranego przez starożytnego artystę.
– Jak tu trafiłaś?
– Wyszłam z muzeum, zaintrygowała mnie otwarta furtka w murze, w środku było jasno, więc nie bałam się. Dalej prowadziły otwarte furtki. – Wzruszyła ramionami. – A na końcu drogi ty siedziałeś.
Odpowiedź, choć banalna, zabrzmiała ciepło. Miło pomyśleć, że ta piękność poszła w ślad za nim. Rozsądek podpowiadał, że to tylko kurtuazja. Szkoda, bo Liliane była ładna i zgrabna, na ile pozwalały to stwierdzić kurteczka i obcisłe spodnie z cienkiej, lakierowanej skóry. Oczy zaś miała przepiękne.
– Właściwie to ja otworzyłem tę furtkę w murze. – Należało uprzedzić oczywiste pytanie. – A dla historyka kultury uchylone, niestrzeżone drzwi do Watykanu są nieodpartą pokusą. – Tym zdaniem dwukrotnie skłamał, bo wszedł tu, by odpocząć od tłumu, a ponadto ukrył szereg swoich niepowodzeń naukowych, wskutek których został (bardzo niechętnie) historykiem kultury. Przynajmniej nazwa profesji brzmiała nieźle.
– Ja jestem tylko przedszkolanką. W przedszkolu dla dzieci opóźnionych.
– To ważniejsza praca niż myszkowanie po starych szpargałach. Otwierałaś któreś z drzwi, idąc przez te podziemia?
– Nie.
– Dobrze, bo to wskazówka, którędy wracać.
– Wracać?
– Kiedyś stąd wyjdziemy.
– Tu jest wiele otwartych drzwi.
– Zapuszczałaś się tam…? – Wskazał w stronę drzwi, za którymi była salka i korytarz żywych mechanitonów.
– Jeśli drzwi były otwarte, to wędrowałam korytarzami. Zamkniętych nie otwierałam. Tych też nie. Wisi na nich biały, metalowy łańcuszek, chociaż ktoś go zerwał.
– Ja. To już czwarte takie drzwi. Pootwierałem też inne, żeby lepiej poznać strukturę tego labiryntu.
– Taak…? – umiała ładnie słuchać.
– Wydaje mi się, że zrozumiałem jego schemat. Labirynt jest systemem okrągłych salek połączonych korytarzami. Z każdej sali wychodzą trzy korytarze zabezpieczone solidnymi drzwiami. Przynajmniej dotąd tak było. – Lubił referować. Drugie mówienie było częścią jego pracy, a Liliane dotąd nie okazała znudzenia. – W tych salach ukrywają kolekcję zdumiewających rzeźb. To magazyny Muzeów.
– Duży jest ten labirynt?
– Sam nie wiem. Próbowałem sprawdzić, czy sieć korytarzy tworzy pętle, ale część moich poszukiwań była snem. Zbudziłaś mnie, jak śniłem, że idę, a nie pamiętam, kiedy wróciłem do posągu skorpiona, więc może zasnąłem przy nim, a widziane wcześniej przebarwienia trawertynu przetworzyły się we śnie w moją krew.
– Dlaczego szedłeś za plombami na drzwiach?
– Prowadzą do najciekawszych korytarzy. Wcześniej intrygował mnie napis umieszczony na zabezpieczeniach.
Uniosła brwi z zaciekawieniem.
– „Silvestere”. Ktoś ważny dla tych podziemi.
– Pamiętaj, gdzie jesteś. – Skrzywiła się.
– Tak. Przechowują tu wiele ruchomych rzeźb.
– To chyba nie ta. – Liliane przesunęła smukłą dłonią po segmentowanym odwłoku skorpiona. Miała drobniutkie zmarszczki na grzbiecie dłoni i ładne, owalne paznokcie.
– Uważaj…! – Odsunął jej dłoń. – To potrafi zranić.
– Ta rzeźba? Niee… – Obejrzała posąg starannie. – Piękna rzeźba atakującego skorpiona. Ładnie połączono kamień z metalem. Nic więcej.
Miała rację. Części skorpiona nie mogły się poruszać względem siebie: brakowało przegubów czy luzów. Obejrzał rzeźbę dokładnie, by się przekonać.
– Co będzie, jeśli zostaniemy tutaj złapani…?
– Myślę, że Szwajcarzy odstawią nas rzymskiej policji i skończy się na wyjaśnieniach, a najwyżej na nocce w areszcie. Zawsze możemy się wycofać. Zrobiłem plan… Zresztą wystarczy iść za otwartymi drzwiami i trafi się na wyjście.
– Nie całkiem. – Zmarszczyła brwi.
– Jeśli nawet otworzyłaś jakieś drzwi, wystarczy sprawdzać korytarze. Zawsze skończą się zamkniętymi drzwiami albo wyjściem. Tak znajdziemy drogę.
– Adams, to nie powód.
– Więc co wreszcie…?
– Zanim cię zbudziłam, wróciłam do wejścia. Spłoszyło mnie, że w tajemniczych podziemiach, w które wtargnęłam, nie jestem sama…
„Cóż, nie szła tu za mną”, pomyślał skwaszony.
– Drzwi wejściowe są zamknięte?
– Tak. Klamka nie ustępuje.
7.
Do wyjścia trafili bez trudu. Żaden podmuch nie zamknął drzwi ani nie otworzył dodatkowych. W salce wyjściowej na warstwie mułu przybyły ślady Liliane. Ułożona z czarnych kamyczków czaszka dziwacznego stwora nadal wykrzywiała się groteskowo. Klamka nie dawała się poruszyć, drzwi nie ustępowały.
– Spróbujmy je otworzyć. Masz pilniczek do paznokci?
– Mam też nożyczki.
Było gorzej, niż się spodziewał. Pilnik wydobywał z dziurki od klucza pojedyncze grudki tynku. Cały mechanizm zamka zalepiono zaprawą murarską. Adams pracowicie usuwał ziarno po ziarnie.
– Zamurowali nas?
– Wydobywam luźne ziarna. Może zaczęli jakieś roboty i przysypali drzwi pryzmą gruzu.
– Sporo roboty.
– Tak. – Skinął głową, nie przerywając pracy.
Liliane usiadła, obserwując jego wysiłki. Kiedy Adams przerwał na chwilę, przyjrzała się jego robocie.
– Oczyściłeś mechanizm zamka, klamka się rusza… – zauważyła. Obejrzała szparę przy zawiasach. – To będzie łatwiejsze, niż się wydaje. Wystarczy oczyścić z gruzu.
Drzwi, szarpnięte za klamkę, zadrżały. Osypała się zaprawa. Kiedy ją usunęli, drzwi ustąpiły. Ukazał się lity, ceglany mur.
– Łomoczemy…? – zapytała. Bezradnie machnął dłonią.
– Najpierw ty.
Adams uderzył spodem pięści. Odpowiedział głuchy mlask. Spojrzał na Liliane. Teraz ona spróbowała. Oczywiście bezskutecznie. Kolejną serię uderzeń pochłonęło sztywne podłoże. Cisza.
– Szkoda rąk – powiedział. – Tkwimy w pułapce. Gdzieś czytałem o planach przedłużenia linii metra poza Ottaviano. Mieli tu zmienić układ ulic. Spałaś w korytarzach…? – spytał po chwili namysłu.
– Nie… Myślę, że nie.
– Dziwne. To nie jest mur wzniesiony wczoraj. Zaprawa zdążyła stężeć.
– Wędrowałam przez te podziemia całymi godzinami… Wpadłam w dziwaczny stan: nie kończące się, identyczne korytarze.
– Powinnaś chociaż pamiętać przebudzenie.
– Nie pamiętam żadnego przebudzenia.
Jego zegarek pokazywał „1 stycznia 00”, przypadkowo wciśnięty przełącznik był zablokowany. Adams nacisnął go, uruchamiając. Sekundnik zaczął naliczać upływ czasu.
– Ja mam mechaniczny bez datownika – powiedziała. – Wskazuje dziewiątą.
Policzek Adamsa pokrywała szorstka szczecina kilkudniowego zarostu.
– Mur ma przynajmniej trzy dni – zawyrokował. – To dziewiąta rano, bo znowu jest jasno. – Tak ustawił swój zegarek.
Jednak metabolizm ma własne prawa chronologii, mierzące upływ czasu lepiej niż zepsuty zegarek. Tymczasem organizm nie dawał żadnych wskazówek. Stres ściskający żołądek byłby marnym wyjaśnieniem.
– Sam nie wiem. Niby długi czas, szczecina na gębie wyrosła, a nawet sikać się nie zachciało.
Zatrzepotała długimi rzęsami.
– Nie każdemu. Ja nasikałam w jednej salce, za postumentem jakiegoś robaka, czy jak ty mówisz: pajęczaka. – Jej angielszczyzna była płynniejsza, akcent francuski słabnął.