Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Tutaj! – odkrzyknął Adams. Nie było czasu, żeby naładować petrynał, a pozorować, że się z niego celuje, nie miało sensu. – Decymus Pachom i Krawiec wracający ze zwiadu. – Adams za wantami nie potrafił dostrzec nikogo.

– Nie było żadnego zwiadu! – odkrzyknął tamten.

– Znasz tych żołnierzy? – szepnął Adams.

– Jacyś nowi. Może od Huggego.

– Hasło? – dobiegło zza kamieni.

– Nie znamy aktualnego hasła. Byliśmy na dalekim zwiadzie – krzyknął Adams do ukrytych żołnierzy. – Sotnik Drubbaal czeka na nasz powrót.

– Powtórz imiona.

– Decymus Pachom i Krawiec.

– Decymus Pachom nie żyje. Miesiąc temu zaginął na płaskowyżu.

– Podejdź no tu! – wrzasnął Sykenu. – Poczujesz, jak ci przyłoży martwy decymus! - Wielką pięścią pogroził w kierunku, skąd dobiegał głos.

– Widzieliście takie dziwo?! Gabera tak składnie gada! Musi co jakaś uczona!

– Włos mi z głowy spadnie, a Drubbaal was pośle, korpuśny, na tarczę! A jeśliście nasłani przez Czarne?

– Sam się przekonaj. Masz nas natychmiast dostarczyć przed oblicze sotnika. Wracamy z ważnej misji.

Zza kamienia wyłoniła się przygarbiona sylwetka żołnierza. Pośpiesznie podbiegł ku nim.

– Meldunek – wycedził przez zęby Sykenu. Legionista wyprężył się służbowo.

– Simpel Humrug.

– Czyja decyma?

– Huggego.

– Poprawcie sznury sandałów, simpel.

Legionista schylił się instynktownie, by po chwili znów prężyć się jak struna.

– Zapasowych bełtów nie zawdziewa się za pasek od hełmu.

– Tak jest.

– Ściągnijcie swoich. Niechże przestaną się wygłupiać.

– Tak jest.

– Spocznij.

Żołnierz skinął ramieniem ku swoim. Na umówiony znak pojawili się jeszcze dwaj.

– Macie krótką pamięć, Nehanu – rzucił sucho Sykenu, a korpuśnego zamurowało. – Powinniście rozpoznawać oficerów w legionie.

– Wasze przebranie, panie… – plątał się korpuśny.

– Przebranie było częścią naszego zadania – sucho skwitował Sykenu. – Krawiec, nałóżcie maskowanie.

– Tak jest. – Adams naciągnął kudłatą kolczugę, następnie na głowę nałożył twardy hełm.

– W drogę – Sykenu rzucił do korpuśnego.

– Prowadźcie, Humrug – wydał rozkaz Nehanu.

– Wszyscy mówili, że Pachom poprowadził ze sobą decymę - szepnął Nehanu do Adamsa, kiedy pochód rozciągnął się nieco.

– Dokładnie dwa korpusy i katrupa, czyli mnie.

– Gdzie reszta waszych?

– Polegli.

Nehanu stracił chęć do rozmów.

114.

Wartownia prezentowała się okazale: Dwie linie muru ułożonego z głazów spojonych cementem, a wewnątrz czworokątna wieża strażnicza z czujnym wartownikiem na blankach. Zewnętrzna linia niewiele przekraczała wzrost busierca, wewnętrzna była o metr wyższa. Obie spięto unoszonymi drewnianymi pomostami. Blanki ułożono z postawionych na sztorc płaskich płyt łupku. Mur był cienki, ale wystarczający dla ochrony przed strzałami z łuków lub bełtami z kuszy. Drubbaal uważał, że Czarne nie dysponują bronią palną. Znak legionu przeniesiono do fortu. Na szczycie wieży szczerzyła się nabita na kij czaszka busierca poniżej na poziomym drzewcu łopotał znak sotnika. Wężo-smok Drubbaala dostał dodatkową parę skrzydeł. By osiągnąć maksymalną liczbę ośmiu i lotny ogon, sotnia musiałaby osiągnąć etatowy stan dziewięciu decym.

Prawdopodobnie za postawienie tej solidnej warowni Drubbaal mógł się przyozdobić w piąte i szóste skrzydło.

Życie fortu toczyło się za murami. Z zewnątrz sprawiał wrażenie niemal opuszczonego. Nad kamiennym murem widać było jedynie strażnika i sztandar. W dwóch miejscach nad murami unosiły się dymy ognisk czy palenisk.

Nadchodzący zostali rozpoznani, bo na blanki wyległo kilku ludzi. Wkrótce otwarto bramę. Na spotkanie wyszły im dwa etatowe korpusy pretorii, w galowych szkarłatnych płaszczach i hełmach błyszczących z dala. Maszerowali równym krokiem.

Sykenu zaczekał na Adamsa. Wskazał palcem fortyfikacje.

– Ładny widok, hę? – mruknął. – Przyjemnie na to popatrzeć. Jak wyruszaliśmy, budowa była ledwie rozgrzebana.

– Spokój na murach – zauważył Adams. – Wygląda, że pościg za nami jeszcze tu nie dotarł.

– Żadne Czarne nie przejdą przez Linię, jeśli im życie miłe. Purpurowi równo idą – dodał po chwili. Jak zaczarowany gapił się na nadchodzący oddział. Nie potrafił oprzeć się urokowi broni i barwy.

Oddział prowadzony przez Reutela zatrzymał się przed nadchodzącymi. Decymus pozdrowił wracających zwiadowców. Żołnierze wyprężyli się jak struny. W kilku szczęknięciach oddali honory. Reutel ustawił oba korpusy po bokach Adamsa i Sykenu. Honorowy konwój ruszył. Za nimi podążył korpus Nehanu.

Przeszli ledwie ze sto kroków, kiedy nagle do gardeł Adamsa i Sykenu przyłożono zimne ostrza, a do ich boków przyciśnięto lufy obrzynów.

– Ani kroku!- padł rozkaz decymusa. - Lepiej nie stawiajcie oporu – powiedział cicho. – Mamy rozkaz w razie czego strzelać.

Opór nie miał sensu. Pretorianie natychmiast rozbroili ich, a dłonie i ramiona skrępowali im rzemieniami. Jeden wprawnie zwilżył więzy.

– Macie iść równym, paradnym krokiem – powiedział Reutel. – Żołnierze na murach mają nie zauważyć, że jesteście uwięzieni.

Sykenu pogardliwie splunął przez zęby.

– To jest warunek waszego przeżycia – powiedział spokojnie Reutel. – Jeśli sprawa się wyda, mamy rozkaz was zabić.

– Daliśmy się podejść jak dzieci – burknął Sykenu. Wprawdzie mówił do Adamsa, jednak odpowiedział mu Reutel:

– Uratowaliście życie. W przypadku trudności mieliśmy was rozwalić na miejscu.

Ledwie dwóch strażników przypatrywało się wchodzącym przez bramę warowni.

– Pusto tu – zauważył Sykenu. – Wojska nie widać.

– Akurat pora zwiadów – powiedział Reutel. – Na wieczór zejdzie do fortu sporo ludzi.

Zaprowadził ich na dziedziniec. Wskazał na ciemny, prostokątny otwór wiodący do lochu.

– Skaczcie.

Obaj się zawahali: skręcenie lub złamanie nogi przekreślało szanse obrony czy ucieczki.

– Skaczcie – powtórzył Reutel. – Tam nie jest głęboko. Na wzrost busierca.

Najpierw skoczył Sykenu, Adams w ślad za nim. Upadł do przodu, uderzając hełmem w ścianę, aż go zamroczyło.

115.

– Engilu! – przez szum w głowie przedarł się szept. Nagle poczuł ostry, przeszywający ból głowy.

– Engilu! – jeszcze raz, ale jakby okraszone chichotem.

– Już dobrze – mruknął Adams. Ból narastał i słabnął falami. – Tylko we łbie założyli mi pasiekę garnizonową. Pewnie jak spałem.

Odpowiedział mu chichot Sykenu.

– Miód kapie?

– Tak. Cholerny miód…

Adams czuł w ustach słony smak krwi – pozbawiony wyściółki hełm rozciął skórę. Głowa jednak nie bolała bardziej niż potłuczone upadkiem, umęczone gnaty.

– Nie jest źle. Mogli nas tu zepchnąć – mruknął Sykenu. Loch nie cuchnął, od nowości jeszcze nie był używany. Jednak ściany i podłogę wyłożono płytami łupka, od których ciągnął przykry ziąb. Dwa i pół metra wyżej jaśniał otwór wejściowy, przyciśnięty kratą z solidnych bali. Nie była zbyt wysoko. Adams zebrał się z ziemi.

– Strażnik! Do mnie! – zawołał.

– Ty cholerna, czarna poczwaro! – wrzasnął legionista. – Siedź mi tu zaraz cicho!

– Krawca nie poznajesz?

Strażnik zaciął batem przez kraty, koniec rzemienia sięgnął ramienia Adamsa, ale bezboleśnie dzięki kolczudze.

– Przełażą przez Linię. Jeszcze ich tutaj nie widzieli!

Nowy raz bata.

– Siadaj, cholero! Każę sobie zrobić sandały z twojej skóry, paskudo! Busiercu, wypierdziołku!

– My jesteśmy Krawiec i Pachom.

– Milcz! Nie wymieniaj imion bohaterów! Samaś ich pewnie pożarła, stworo! Ale mistrz katrup wywlecze z ciebie wszystkie wieści! Poczekaj, tylko wróci ze zwiadu.

99
{"b":"100661","o":1}