Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Co się z tobą dzieje, decymusie? - powiedział Adams. – Ta skóra przyrasta do ciała i do duszy. Zatrzymaj się.

– Zaraza. Zaraz to zedrę z siebie! Zedrę do końca!

– Jeśli wolisz być martwy, niż żyć jako Czarny, to zdzieraj. Właśnie z naprzeciwka idą dwa okazałe busierce. Rozerwą cię na mniejsze kawałki niż ty swoje cyce.

– Tyle tylko radzisz, Mądry Niewolniku? – Pachom był już spokojniejszy. Przestał się miotać.

– Wśród Czarnych nie ma niewolników.

– A to skąd wiesz?

– Jeden Golec mi mówił. Chociaż to marna pociecha.

113.

W jasnym świetle dnia płaskowyż wyglądał gościnnie i znajomo. Adams dostrzegł coś błyszczącego wśród want i podszedł. Między kamieniami leżał piękny petrynał Krippela. Adams obejrzał broń – nie zauważył uszkodzeń. Obok walał się rozpruty worek z dobytkiem legionisty.

– Weź też ładownicę. – Oficer podał mu skórzane puzderko. – Wysuszysz, będzie działać.

Adams zabrał inkrustowaną kuszę i siedem bełtów oraz gladius i graniasty sztylet. Reszta wyposażenia nie zainteresowała żadnego z nich. Odzyskany po Stronie Trupa należał do znalazcy.

„Ależ facet dbał o piękny sprzęt”. Adams obejrzał wysmakowane proporcje gladiusa zakończonego dużą, dyskowatą głownią, pełniącą funkcję skutecznej przeciwwagi. „Za coś takiego musiał zapłacić jak za dwa zwyczajne pałasze”. Schował gladius do pochwy.

Rozglądali się bacznie. Usiłował wypatrzeć niewybitne wcięcie Mrocznej Przełęczy. To było za trudne dla niego: każde mijane siodło w grani brał za właściwe. Sykenu prostował, opisywał elementy topografii, po których można je rozpoznać, żywo gestykulował.

Obaj nie mieli wątpliwości, że są już blisko celu, że obóz jest najwyżej o dzień drogi. Humor poprawił im się wraz z powrotem nadziei.

– Pierwszą rzeczą, jaką zrobię po naszej stronie, będzie zdarcie tych cholernych kudłów – powiedział Sykenu. – Czuję, że ich cebulki wysysają człowieczeństwo z mojej skóry i przerabiają je w rosnący kudeł. Z każdym momentem coraz we mnie mniej człowieka, a coraz więcej bestii.

– Tam skóra powinna obumrzeć. Nie trzeba jej będzie niszczyć. Może jeszcze kto ją kupi…

Sykenu zachichotał złośliwie.

Na Mrocznej Przełęczy nie było posterunku. Ostrożnie przeszli na Stronę Ludzi. Sykenu szeroko jak kaczka stawiał stopy na grubym piargu, zupełnie jakby jego kolana przetworzyły się i tylko chwila, a zaczną się zginać do przodu. Nie była to jednak prawda: kulał, ponieważ podeszwy jego trzewików były zbyt cienkie.

Zatrzymali się w zwężeniu żlebu. Słońce już zaszło. Od dołu podchodziła gęsta mgła. Nie chcieli tej nocy szukać w skałach odejścia ścieżki w stronę obozu. Utłuc się przypadkiem na samym końcu tak trudnej wyprawy?

Adams zwinął się w kłębek na płaskiej wancie z kraju żlebu. Sykenu poszedł w jego ślady. Było zbyt ciemno, żeby bezpiecznie uwolnić się od półprzyrośniętej skóry, i zbyt zimno, żeby się nią potem nie przykryć. Sykenu cicho charczał przez sen, czasami przeradzało się to w warczenie, to znów w cichy skowyt. Adams z przerażeniem słuchał tych odgłosów. Mimo zmęczenia nie mógł długo usnąć. Był głodny i obolały, dokuczały mu liczne otarcia skóry, z których dotąd nie zdawał sobie sprawy.

Ledwie blady świt zagościł na niebie, Adams zerwał się na równe nogi. Sykenu chrapał w najlepsze, co chwila szarpiąc się gwałtownie przez sen. Mgła już opadła, ale dokuczał przenikliwy ziąb.

Adams zaczął od pazurów: najpierw odchylił futro. W miejscach, gdzie je kiedyś przytroczył, odeszło. Następnie spróbował lekko zsunąć taśmy, którymi były przypasane szpony. Nie ustępowały. Ich zwoje dały się przeciąć ostrą krawędzią szponu i usunąć do reszty, jednak pazury zostały: zrosły się z paznokciami Adamsa. Sięgały do końca członu palca, chociaż tam nie przyrosły do skóry. Łączyły się z jego ciałem tylko na powierzchni paznokci. Usunąć je można było, dopiero zrywając wszystkie paznokcie. Jedynie palce wskazujące miał wolne od ostrych szabli.

Strach narastał. Zabrał się do ściągania skóry. Wiedział, że nie będzie łatwo. Przyrośnięcie pazurów nastąpiło niezauważalnie. Futro było rozcięte między cycami, szpara zaciągnięta haftkami. Zdążyły zarosnąć skórą w jednolite grudki. Pazurem odciął jedną po drugiej. Spróbował rozsunąć skórę – nie dało się.

„Czyżbym przeistoczył się już zupełnie w potwora?”, pomyślał. Po karku przebiegł mu dreszcz strachu.

Jednak nie: prawdopodobnie futro złączyło się tylko z kolczugą; poruszając ramionami, mógł się przesuwać pod odzieżą.

Cięciem wokół bioder rozdzielił futro na dwie części. Przylegało do kolczugi – rozcinał je równo z jej dolną krawędzią. Najgorzej było z rękami, kolczuga nie sięgała rękawic, na przegubach futro nie dawało się przesuwać. Niepewna była też okolica głowy i szyi. Grzbiet, piersi i brzuch powinny zostać ochronione przez stalowe kółka.

Drugie cięcie poprowadził wokół głowy, na granicy, gdzie kolcza firanka hełmu stykała się z kolczugą. Skóra ożywała płatami, gdyż cięcia z dala od miejsc, gdzie przyrosła, nie powodowały ani bólu, ani krwawienia.

Cieszyło, że nienawistna powłoka jeszcze nie całkiem przyrosła do ciała. Okrężnym cięciem pazura pociągnął wzdłuż krawędzi rękawów kolczugi.

Sykenu spał w najlepsze; głośno chrapał, ciągle zwinięty w kłębek. Powoli robiło się cieplej.

Adams ostrożnie zsunął hełm z głowy – nos zawadzał. Skończyło się na paru drobnych zadrapaniach i wyrwaniu garści przyklejonych włosów. „Mogło być gorzej”, pomyślał.

Wyściółka hełmu została już pochłonięta przez narastającą kość. Obecnie kość zalewała kędziory czupryny Adamsa, stąd ich wyrywanie. Twardy hełm nie dałby ochrony w razie uderzenia w głowę: przeniósłby tę siłę bez zmniejszenia, może nawet któraś z kostnych wypustek uszkodziłaby skórę. Adams utrącił końcem noża co dłuższe z nich, a ich ostre krawędzie przytępił.

Mozolnie ściągnął kolczugę złączoną z futrem. Tylko na prawym boku, gdzie w kolczudze była niezałatana dziura, skóra Gaberci, zdołała zakorzenić się w skórze Adamsa. Oddzielił ją nożem, pozostawiając owalne, włochate znamię.

Bielizna cuchła kloszardzim odorem; na koszuli widniał liszaj zapleśniałego starego potu.

Uda i stopy też dato się uwolnić z czarnego futra, jednak nagolenice w całości nim obrosły. Pozostały jedynie owalne plamy na podbiciu stóp, gdzie futro sięgło jego ciała przez dziurki w bucie, plama na prawym boku oraz na przegubach dłoni.

Lekko szturchnął decymusa.

– Sykenu!

Ten coś mruczał przez sen.

– Pora!

Oficer otworzył oczy. Przetarł powieki kułakami, zgrabnie unikając zadraśnięcia szablastymi pazurami.

– Krawiec?

– Trzeba iść do obozu. Zameldować o powrocie.

– Nie śpiesz się, Krawiec – mruknął. Nadal tarł zaspane oczy. – Przecież z ciebie zlazło prawie całe to cholerstwo…! – Zebrał się z ziemi. – Pomóż mi się z tego uwolnić.

Adams skinął głową i zaczął oględziny. Kłuł dowódcę w różnych miejscach sztyletem. Sykenu kazał mu to robić dosłownie co kilka centymetrów, jednak za każdym razem wynik był ten sam: ukłucie wywoływało ból, spod czarnego futra wyciekała kropla krwi.

– Nie jest dobrze, decymusie. Futro przyrosło na całej powierzchni. Teraz to już jest twoja skóra.

Spod ciężkich powiek gabery zerkały na Adamsa przerażone oczy Pachoma.

– Ja nie chcę zostać potworem. Krawiec, znajdź jakąś radę. Jesteś przecież katrupem.

– Marny ze mnie katrup. Może Hjalmir co poradzi. Moim zdaniem, skóra będzie obumierać. Po tej stronie Linii przestanie przyrastać. Jednak nie mogę tego powiedzieć z całą pewnością.

– Co ty wiesz! Co ty wiesz naprawdę! – nieoczekiwanie zaperzył się Sykenu.

– A wy tam kto!? – dobiegł ich głośny okrzyk. Obaj rozejrzeli się bacznie.

– Za tamtym głazem. – Sykenu wskazał podbródkiem. – Myślę, że cały korpus. Mają przynajmniej dwie kusze – dodał szeptem.

98
{"b":"100661","o":1}