– Rozgorzał Płomień Kłamstwa – wyjaśnił Hjalmir.
– Jakie tam kłamstwa – obruszył się Chetti. – Ot, żartowaliśmy trochę.
Milczący dotąd żołnierz nagle się rozgadał. Niestety, bardzo się jąkał. Coś wywodził, stukał Adamsa łokciem w bok.
71.
Wreszcie przyszło zostawić urlopowanych legionistów. Hjalmir szedł ciężko, sapał, pocił się intensywnie. Adamsowi łatwiej było dźwigać worek. Jednak w marszu chirurg trzeźwiał i stąpał szybciej. Nad polaną ścieżka znowu zaczęła się wznosić. Podejście osypującym się szutrem zrobiło się uciążliwe. Nadal szli w gęstej mgle, która skraplała się na odzieży. Adams sięgnął językiem po wiszącą z nosa kropelkę wody.
– Naszło tego cholerstwa. Ale zimno! – burknął Hjalmir. Adamsowi nie było zimno: ciężki bagaż grzał w plecy, choć ubranie nasiąkało wilgocią.
– Wyżej będzie lepsza pogoda. – Hjalmir przystanął dla złapania tchu.
Trudno było w to uwierzyć.
– Najwyżej dwie godziny podejścia. – Chirurg jeszcze nie uspokoił oddechu. Nie był otyły, ale nadwaga utrudniała mu wędrowanie po górach. Alkohol we krwi dobijał serce.
Wyżej trzeba było przekroczyć piarżysko schodzące z bocznej doliny. Był to przykry, ruchomy piarg, chociaż niektóre wanty miały rozmiary po parę metrów. Jeden ruch kiwającego się głazu mógł obciąć stopę. Drogę wyznakowano tutaj kopczykami. Spod piargu wyzierały kałuże wody, może rozlewał się w nie strumyk.
Opar mgły skończył się nagle, jakby ucięty. Wyszli ponad chmurę. W górę zadzierały skalne bastiony; dolina nastromiła się, wyżej przechodząc w żleb opadający spod pasa skał. W dole ciemnoszara warstwa wypełniała dolinę, nie wychodząc jednak poza jej granice. Gdzieś za lesistym progiem niknęło Krum; aż po horyzont jaśniała srebrzysta tafla wody.
Przemoczone odzienie nie chroniło przed wiatrem. Hjalmir rozglądał się po skałach spiętrzonych nad doliną.
„Szuka jakiegoś przejścia czy co…?”, pomyślał Adams.
Hjalmir machnął ręką, żeby iść dalej. Piarg osypywał się przy każdym kroku. Kopczyków tu nie było.
Nagle znad wanty wychynął zarys ramion i hełmu.
– Stać! Kto idzie?!
Legionista mierzył do nich z kuszy. Drugi wychylał się zza kamieni.
– Nie pytaj, synu, kto idzie. Sam podejdź i się przyjrzyj, jak mówi regulamin służby. Z tej odległości sprawdzany może powiedzieć cokolwiek, a ty uwierzysz. – Hjalmir pokiwał głową. – Jakiś młody – powiedział do Adamsa.
– To ryzykowne. Z wartownika się nie żartuje.
– Oni wszyscy mnie tu znają. Ja ich jeszcze lepiej, bo i od środka…
– To Katrup? – doleciało niepewne pytanie.
– A jak myślisz?
Jeden z legionistów wyszedł ku nadchodzącym. Pozostali dwaj osłaniali go z tyłu.
– No, wreszcie regulaminowo – powiedział Hjalmir. – A co to te kusze? Nie wzięliście na patrol obrzyna?
Żołnierz poznał Hjalmira. Broń przewiesił przez ramię.
– Sporo broni przepadło w ostatniej potyczce.
– Sotnik jest na przełęczy?
– Na Nocnej Grani. Pachoma też nie ma. Chetti zeszedł na przepustkę.
– Spotkaliśmy Chettiego. To kto wami dowodzi?
– Na popasie jest Hugge.
Żołnierze Huggego nie znali Hjalmira. Mogli zachować się nieprzewidywalnie. Tego decymusa spotkał ledwie parę razy.
Wszyscy trzej legioniści podeszli ku nim. Adams nie mógł uwolnić się od niechęci do żołnierzy. Barwa mundurów, dialekt, którym mówili, wyższość w sposobie bycia – zniechęcały. Nie potrafił traktować rosłych, pewnych siebie żołdaków inaczej jak najeźdźców. Choć Adams był wyższy od większości mieszkańców Krum, wśród legionistów nie wyróżniał się wzrostem.
– Miałeś, panie, sam wrócić – powiedział korpuśny, dryblas o czerwonych, bezrzęsych oczach i posiwiałej na skroniach czuprynie. Nie używał dialektu żołnierskiego. Widać podoficerowi nie wypadało.
– Kupiłem niewolnika. Pomocnika.
Bezrzęsy przeniósł taksujące spojrzenie kaprawych ślepi na Adamsa.
– Będzie roboty dla dwóch. Zebrało się za ostatnie dni.
– Parę dni mnie nie ma, to zaraz z oddziału ręce i nogi odpadają, człowiek nie nadąży przyszywać. – Chirurg wyszczerzył zębiska w uśmiechu.
– Młody, coś chuderlawy. – Korpuśny wskazał podbródkiem na Adamsa. – Podoła służbie?
„Właściwie fajny komplement”, pomyślał Adams.
– Silny jest. A do jego roboty potrzebne lekkie ręce.
Adams zauważył, że zaprawieni w bojach żołnierze obawiają się chirurga.
– Kto był u was za katrupa? - rzucił Hjalmir.
– Jorge-Grizius.
– Uff… – stęknął. – Ożesz ty… Ten to ma łapska. To już lepiej wpaść między żarna.
– Przyzwyczailiśmy się.
– Urządzicie sobie przy mnie święto niedoszłych kikutów.
– Idą już z dołu z wodą? – podoficer zmienił temat.
– Nie spotkaliśmy.
Znowu trzeba będzie ssać szmaty. – Skrzywił się żołnierz. Nie przestawał żuć liści, co chwilę spluwał czerwoną śliną. Nie było i wiadomo, czy to sok, czy krew z dziąseł.
– Kłopoty z wodą?
– Od wczoraj. Wszystko poszło na mycie rannych.
– Zbierze się znowu. Potrzebuję obstawy. Inni wasi żołnierze też mnie nie znają.
– Jasne. Dalchow, doprowadźcie katrupa do oddziału – rozkazał kusznikowi.
Chirurg z Adamsem ruszyli w ślad za przewodnikiem. Patrol znikł wśród want piarżyska.
Nikła ścieżyna wiodła trawersem pod skały ograniczające żleb od lewej; następnie w górę, stromo w zakosiki spróchniałą grzędą. Na razie nie trzeba było używać rąk. Żołnierz nonszalancko niósł kuszę na ramieniu.
Na kulminacji grzędy napotkali drugi posterunek. Minęli nabitą na długą tyczkę ogromną czaszkę Czarnego z nadzwyczaj okazałymi, falującymi rogami, niżej na poprzecznym drzewcu wisiał prostokąt grubej, czarnej tkaniny utkanej z jego sierści.
„Na czas deszczu muszą to chyba ściągać, bo wylinieje”, pomyślał Adams.
Dalchow zamiast hasła wywołał po imieniu wartownika i zawrócił na dół.
Obozowisko znajdowało się z dala od przełęczy, w wiszącej dolinie, dobrze osłoniętej skałami od grani. Zastali w nim jedynie trzech żołnierzy i kilkunastu rannych, na ogół Golców odbitych z transportów, jak powiedział Hjalmir. Zdrowi brańcy siedzieli w kucki, zawinięci w pledy, skuci łańcuchami. Pilnował ich czarnoskóry legionista ze stalowym hakiem zamiast lewej dłoni.
– Jakoś nie są zachwyceni… – mruknął Adams. Hjalmir zerknął krzywo.
– Po tamtej stronie są zupełnie bezwolni. Nie zdarza się, żeby wrócili do transportu, ale w obozie na ogół ich się nie rozkuwa. Na dół każdy sprowadza swoich brańców zwykle w łańcuchach – powiedział. – Czyi są ci tutaj? – rzucił do strażnika.
– Zależy który. Ten spory, łysy, i ta kobieta koło niego to dziesiętnika Huggego. – Wskazał hakiem strażnik. – A ta czarnula mnie przypadła.
Tęga dziewczyna spojrzała na niego spode łba, zgarbiła się i mocniej zaciągnęła szarą koszulę na piersiach.
– Po tamtej stronie lazła goła, a tutaj wstyd już wrócił – skwitował szyderczo chirurg. – Badanie, czy jest zdrowa, kosztuje pół sycela. Znaczy: ogólne oględziny i sprawdzenie, czy nie ma wszy ani świerzbu.
– Dużo. Nie jest tyle warta. – Bezręki pokręcił nosem. – Wszyscy wzięci są bardzo marni, pójdą pewnie na tarcze.
– Stwierdzenie, czy nie ma syfa, kosztuje drugie pół sycela – chirurg nie ustępował.
Żołnierz zrobił głupią minę.
– Śmierć na syfa to podła przypadłość. Gnijesz za życia. Ciało odchodzi od kości. Ale przeszkadza ci to tylko do momentu, zanim nie zidiociejesz do reszty, potem już lżej…
Żołnierz nie odezwał się.
– Stale pracujesz, panie – szepnął Adams.
– To lżejsza praca niż krojenie, a równie pożyteczna. Ta cycata, tęga czarnula ma dla niego większą wartość, niż powiedział. Chodź, obejrzymy rannych. Pewnie i co skroimy.
Rannych było trzech legionistów. Mieli głębokie, choć krótkie cięcia, a jeden ślady ukąszeń, jakby ludzkich zębów. Adams nie spodziewał się takich obrażeń.