Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– No, już, już… Ja musiałam to zrobić. Wybacz mi – powiedziała na pożegnanie i zamknęła za nim blaszane odrzwia.

Znów stał bezdomny na ulicy. Czy Mila została mu podstawiona, by zrezygnował z Renaty? Czy ta nagła perspektywa ustabilizowania życia w Mieście pod Skałą była realna? Może już czekała propozycja pracy? Czy to gra od początku zaplanowana przez Człekousta?

Szedł zamyślony. Wkrótce zgubił drogę – trudno byłoby mu wrócić pod bramę tamtego domu. Nawet przeraźliwy zgrzyt tramwaju na zakręcie torów, na skrzyżowaniu, nie przerwał rozmyślań Adamsa.

Jaki znak chciała mu dać Mila? Ta jej prośba w ostatnich słowach. Do czego ją zmuszono? Cały wieczór zachowywała się dziwacznie. Owszem, poszedł za nią, ale przecież niczym jej nie prowokował. Wcześniej myślał, że to ona zachowuje się nienaturalnie, bo robi to, co na jej miejscu powinna robić druga żona, jednak ostatnie słowa temu zaprzeczyły.

A jeśli została celowo podstawiona przez Pana z Morza? Jeśli to był jego sabotaż? Gruby z pewnością prowadzi swoją politykę w Mieście pod Skałą.

Pytania cisnęły się dziesiątkami, lecz na żadne z nich nie potrafił znaleźć zadowalającej odpowiedzi. Z wyjątkiem jednego: czy wrócić do Ochrony Ludności. Wystarczyło przeliczyć pozostałe pieniądze, by odpowiedź nasunęła się sama. Mila zamknęła drzwi, Liliane nie sfrunie z nieba, aby go nakarmić i skryć pod jakimś dachem; z Natalią pewnie jest jeszcze gorzej, reszta znanych mu w tym mieście osób przebywa w więzieniu.

Kompleks gmachów Ochrony Ludności wyrastał z ziemi jak wzgórze. Mógł konkurować z Janycułem. Z pewnością funkcjonariusze siedzący w biurach na najwyższych piętrach mogli oglądać imprezy w Ogrodach Przewodniczącego Nero. Trudno dziwić się rozmiarom tego gmaszyska, skoro obywatele Miasta pod Skałą byli tu tak częstymi gośćmi.

Adams podszedł do małych blaszanych drzwi w litym murze pozbawionym okien, a wyciętych tuż poniżej budki strażniczej. Najpierw zapukał, ale nie było żadnej reakcji, więc załomotał, aż echo poszło od blachy.

– Czego tam na dole!? – zawołał wreszcie strażnik na gnieździe.

– Przyszedłem się zameldować u Człekousta.

– Nie jesteś oczekiwany.

– Przekażcie, że przyszedł Adams. Na pewno mnie wpuszczą.

– Czy wy myślicie, że ja, ot tak sobie, zaraz mogę skontaktować się z samym nadkomendantem?

– Może być przodownik Ciaken, nadzwiadowca Bieleń, może być też śledczy Ribnyj albo funkcjonariusz Clfugg.

– Skąd znacie tyle nazwisk?

– Znam ich wszystkich osobiście. Dajcie choć jednego z nich do bramy.

Strażnik nie odezwał się więcej. Zapanowała cisza. Adams cierpliwie czekał. Pięć, dziesięć, piętnaście minut. Wiedział, że oni tam mają niesamowity bałagan, jednak wreszcie zaczął się niepokoić.

– Mają teraz posiłek – odpowiedział w końcu strażnik. – Zaraz ktoś podejdzie.

W końcu drzwi otworzono, a wychyliły się z nich kłapiące żarłocznie pyski służbowych rottweilerów. Na szczęście funkcjonariusz zdołał okiełznać psy i odciągnąć od drzwi.

– Wchodźcie, Adams! – rzucił nieznany lewtan. Miał twarz pozbawioną zmarszczek i brwi, jakby ktoś naciągnął mu na głowę maskę przeciwgazową z cienkiej gumy.

Adams ostrożnie ominął rozwścieczone bestie. Funkcjonariusz szamotał się z zamkiem, zarazem próbując utrzymać służbowe psy. Wreszcie skinął głową, by Adams poszedł za nim.

– Do kogo idziemy?

– Do samego nadkomendanta. Macie szczęście, że znalazł dla was chwilkę czasu.

Człekoust spojrzał na wchodzącego Adamsa znad papierów rozłożonych na biurku.

– To znowu wy? Czego chcecie? – burknął. – Przecież załatwiłem dla was wszystko, co chcieliście. Możecie nawet wejść na Most. Trzy dni wytrzymaliście na wolności i znowu zawracacie mi głowę.

– Nie odejdę bez Renaty. A ceny w mieście są tak wysokie, że pieniądze skończą mi się za parę dni.

– Wy znowu swoje: Renata i Renata, bez Renaty, bez Renaty. – Nadkomendant skrzywił się, przedrzeźniając Adamsa.

– Proszę o przyjęcie mnie z powrotem jako rezydenta, póki sytuacja się nie wyjaśni.

– Może chcecie jeszcze celę trzydzieści trzy oraz Ibn Khaldouniego jako sąsiada?

– Jeśli jest na wolności, to nie, jednak jeśli nadal tu przebywa, to bardzo chętnie.

– Czy wy sobie myślicie, że my tutaj będziemy spełniać wszystkie wasze zachcianki? – Twarz mu pokraśniała. Wyraźniej rysowały się blizny.

Adams nie odpowiedział. Człekoust się uspokoił.

– Dostaniecie swój apartament trzydzieści trzy. Może nawet siedzi jeszcze tam ten wasz kumpel. Będzie tak samo, chociaż z jedną różnicą: odtąd płacicie za pobyt w pomieszczeniach Ochrony Ludności. – Machnął ręką, żeby Adamsa wyprowadzono, a sam opuścił wzrok na papiery.

179.

Cela znajoma, kubeł opróżniony, nie śmierdziało; dodano nawet miednicę na zbitym z nieheblowanych desek taborecie. Tyle że nikogo w celi nie było. Ribnyj zapytany burknął, że stary włóczy się po mieście, ale na wieczór pewno wróci.

Ibn Khaldouni rzeczywiście zbudził go na kolację. Adams powoli przytomniał z drzemki, gramoląc się z podłogi.

– Byłeś tak długo na przesłuchaniu? – spytał stary.

– Nie. Wypuścili mnie na wolność, ale wróciłem.

– He, he, he. Kiedyś mi zarzucałeś, że siedzę tu dobrowolnie, a sam wróciłeś do tego śmierdzącego pierdla.

– Forsa mi się kończyła. Musiałem wrócić.

– Powód nieważny, ważna decyzja.

Adams wziął się za miskę przesłodzonego grysiku.

Spytał Ibn Khaldouniego o to, kto mógłby być demonicznym przybyszem nakłaniającym władcę do zmiany obyczajów w Mieście pod Skałą…

– Ty jesteś specem od mechanitonów. Może on podejrzał to w twoich myślach, spodobało mu się i teraz to wykorzystuje. Oni tak często robią.

– Czyli że przeze mnie ludność Miasta pod Skałą znacznie zbiednieje?

– Na to wychodzi. I na dodatek stałeś się tu mocno nie lubianą osobą. – Stary zawinął się w koc i nie odezwał więcej.

Z rana, po śniadaniu, Ibn Khaldouni naciągnął swoją połataną kurtkę i palnął pięścią w drzwi, aż blacha załomotała, i jednocześnie uśmiechnął się do Adamsa.

– Tak oto wolny człowiek wychodzi na spacer – powiedział i jeszcze raz przyłożył kułakiem. – To zwykła procedura.

„Jak się zmienił. Zupełnie jakbym rozmawiał z innym człowiekiem. Wolność czyni cuda”, pomyślał Adams. „Wczoraj był normalniejszy”.

Ribnyj otworzył drzwi i bez słowa wyprowadził Ibn Khaldouniego z celi.

– Wrócę na wieczór – rzucił filozof już z korytarza.

Adams cały dzień nudził się w samotności. Zaczął już rozważać, czy dobrze zrobił, wracając. Może gdyby pozostał na wolności, łatwiej zdołałby załatwić sobie jakąś pracę?

Na obiad wydali mu nieco mniejszą rację. „Przewidują, że wkrótce nie będę mógł płacić za pobyt. Już mi takie numery robili”, pomyślał.

Jednakże Ibn Khaldouni wyglądał kwitnąco. Może mu znaleźli jakąś pracę? Na pewno tu nie głoduje.

Stary wrócił w równie dobrej formie jak z rana. Niemal rozkazał Ribnyjowi przynieść spóźnioną kolację, bo suchy prowiant obejmował tylko obiad. Funkcjonariusz natychmiast się zgodził.

Adams odczekał, aż tamten zaspokoi głód, podciągnął nogi, oparł plecy o ścianę, rozsiadł się wygodniej i powiedział:

– Teraz zreferuj mi, co wymyśliłeś pod moją nieobecność. – Czekał na tę rozmowę przez cały dzień.

Stary odstawił miskę, wytarł usta rękawem.

– To słuchaj. Zasadniczą rzeczą różniącą nas od świata demonów jest sposób poznawania rzeczywistości. To obserwacja i zbieranie faktów tworzące podstawę wiedzy. Ogląd świata charakterystyczny dla demonów przypomina postrzeganie świata przez filozofów: czysty zbiór pojęć, uczuć, związków między nimi. Istnienie świata, jak go postrzega i opisuje człowiek-przyrodnik, jest tu zbyteczne. W każdej chwili filozof może zakwestionować istnienie świata realnego lub – wedle życzenia swego czy kogo innego – wybranych fragmentów świata realnego, a obalenie takiego rozumowania okazuje się nieoczekiwanie trudne lub niemożliwe.

159
{"b":"100661","o":1}