Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie używaj tego imienia.

– Wiem, że tego nie wolno, ale myślałam, że to też część baśni. – Spuściła wzrok.

– Mów Człekoust albo Uombocco, tak lubię.

– Dobrze, panie.

– Czy wiesz, kto strzeże Mostu?

– Każdy most powinien mieć strażnika.

– Nie próbuj kpić ze mnie.

– Baśnie mówiły, że Strażnika Mostu wybiera spośród siebie niewielu naznaczonych.

– To pewnie jakiś siłacz? – Spojrzał na nią badawczo.

– Siły winien być wielkiej, chociaż innego rodzaju. Ciało może mieć słabsze niż Engilu, kiedy go odprowadzałam na Most. Czasem nawet po jego śmierci ta siła trwa.

– Jak Sylwestra?

– Nie wiem, panie. – Spojrzała przerażona, czy nie powiedziała zbyt wiele.

– Mówiłaś o tym Adamsowi?

– Nie, panie.

– Nie musisz być aż tak oficjalna. – Człekoust wykonał nieokreślony ruch dłonią. – Szklaneczkę brandy?

Renata nie odezwała się.

– Ach, przecież w Krum nie używacie szkła. Ani nie wiecie, co to dobra brandy… – Nalał jej i podsunął szklankę. – Skosztuj.

Renata przyjrzała się szklaneczce miodowego płynu.

– Podoba ci się szkło? – Uśmiechnął się Człekoust. – Zupełnie jakby kubek był z powietrza, prawda…?

– Wojsko używa szkła – powiedziała. – Chirurg Hjalmir trzymał medykamenty w szklanych buteleczkach.

– Nie wiedziałem… – Skrzywił się niechętnie. Cień strachu przemknął przez wyraziste oczy Renaty.

– Ale żaden gospodarz nie używał szklanek, tylko glinianych kubków – powiedziała pośpiesznie.

– Więc i szklanki już widziałaś.

Człekoust obejrzał pod światło szklaneczkę, wypił łyk, potem drugi. Spojrzał na Renatę i uśmiechnął się.

– Jak smakuje?

Ostrożnie pociągnęła łyk.

– Dziękuję, ja nie pijam samogonu.

– To przecież lepsze niż samogon.

– Podobnie smakuje. Dziękuję.

– Tu nie ma gospodarza, żeby ci zabronił. Hemfriu też nie widzi.

– Jednak nie, wybacz panie.

– To zmiataj do celi, głupia. – Piękna twarz Człekousta stężała gniewem. – W Szeolu ci siedzieć. Na nic lepszego nie zasługujesz. Wyprowadzić aresztantkę! – wezwał wartowników.

Z korytarza weszły dwie strażniczki. Te same olbrzymki, które ją tu przyprowadziły. Obawiała się, że będą ją biły, jednak została tylko odprowadzona do celi.

166.

Ocknął się z drzemki na posadzce celi. Był zmarznięty, od kamiennej podłogi ciągnął wilgotny chłód. Warstwa pledów nie chroniła dobrze. Powoli się zebrał; bolały go mięśnie, bolała obita szczęka. Palcami sprawdził po kolei zęby: jednak nie oberwał za mocno – żaden z nich się nie kiwał.

Wczoraj Ribnyj powiedział, że za dobre sprawowanie przywróci się Adamsowi prawo do używania pryczy za dnia.

Od paru dni zmienili metody przesłuchań. Ribnyj domagał się przyznania do zabicia Ibn Khaldouniego coraz natarczywiej. Niemal codziennie bił skutego Adamsa. Zwykle starał się trafiać w wątrobę, czasem przyłożył w szczękę. Wielogodzinne przesłuchanie kończył biciem.

Przedwczoraj stłukł Adamsa tak mocno, że tamtemu zaczęły się ruszać zęby, a obolała szczęka uniemożliwiła zjedzenie czegokolwiek przez cały dzień. Dopiero pod wieczór przełknął kromkę razowego chleba, rozpuszczoną w lurowatej herbacie.

Adams odnosił wrażenie, że śledczy bije go, by odreagować swoje problemy – zaczynał zwykle bez powodu, jakby zeznania więźnia zbytnio go nie obchodziły, a tylko szukał w ten sposób jakiejś rozrywki. Na ogół po laniu nie zadawał już dalszych pytań, tylko rozkazywał wyprowadzić lub – rzadziej – wywlec aresztanta.

Dzisiaj, z uwagi na spuchnięte wargi więźnia, Ribnyj oszczędzał jego twarz, bijąc w brzuch czy kopiąc w uda. Ale to też robił jakby bez przekonania. Uporał się z aresztantem w niecałą godzinę. Może chciał się urwać z roboty?

Sprawa wyjaśniła się po obiedzie. Na popołudnie znowu przewidziano dla Adamsa pokazówkę. Z ozdobnymi kajdanami mozolił się Ciaken; zapomniał, jak działa mechanizm zamykania szczęk i klął nieobecnego Ribnyja. Przyniósł inny egzemplarz: jeszcze masywniejszy, obejmujący nie tylko przeguby dłoni, ale i szyję, jeszcze bogatszy w zdobienia.

W biurze Człekousta unosił się kwaśny, ciężki zaduch. Nikt jednak nie myślał o przewietrzeniu pomieszczenia. Leviahatannah przechadzał się szybkim, nerwowym krokiem. Zamaszyste gesty olbrzymiego mężczyzny stale zagrażały stertom dokumentów na biurku. Zastrachana harpia kuliła się za każdym razem, gdy przechodził. Człekoust z krzywą gębą siedział za biurkiem i szklankę po szklance lał w siebie pynuj. Bezmyślny wzrok wlepił w blat biurka.

„Bili się tutaj czy co?”, pomyślał Adams. Wydawało mu się, że Człekoust ma podsiniaczone oczy, a pod nosem plamkę niedokładnie startej krwi. Jednak nie mógł tego stwierdzić z całą pewnością, gdyż twarz urzędnika tonęła w cieniu.

Leviahatannah rzucił Adamsowi złe spojrzenie, zatrzymał się i założył ręce za plecy, jeszcze bardziej wypinając ogromne brzuszysko.

– Siada – rzucił.

Chwilę wpatrywał się w niego z natężeniem, ciężko posapując. Zaraz jednak odprężył się, jego twarz wygładziła się. Uspokojony, zaczął wypytywać Adamsa o pracę, o jego zawód wykonywany w Haddammie – tak nazywał świat na powierzchni.

Adams wziął się do relacjonowania odległego okresu swojego życia.

– Ale głównie piszę. Powtarzam cudze myśli, dyskutuję z nimi, analizuję; dodaję do tego swoje.

– Pisze, on pisze! – Leviahatannah wybuchnął tubalnym śmiechem, jednocześnie głośno wypuszczając wiatry.

Adams skrzywił się. Trudno było wytrzymać natężenie smrodu. Wiedział już, czym tak śmierdziało w biurze Człekousta.

– Przestań się krzywić! Co to za demonstracje?! – ryknął Leviahatannah. – Pan sra, sługa wdycha. I się zachwyca…! – Głośno roześmiał się ze swojego dowcipu.

Adams zmilczał. Gniecione dybami przeguby nawet bardzo nie bolały.

– Cała twoja aktywność to kupka papieru. Ty wiesz, ile takich kupek już widziałem?! – rozsierdził się Leviahatannah. Wrócił do nerwowego marszu między biurkiem, oknem i krzesłem aresztanta. – Piszesz. A ile to stronic? Dwa tysiące? Pięć, nie więcej – prychnął. – A ci tam u mnie na dole skrobią i skrobią, strona za stroną… Dziesiątki, setki tysięcy… Ha, a potem wszystko w ogień. Rach-ciach, na oczach autora. Ja nawet nie czytam… Wyobrażasz sobie ich gęby…?! – Znowu wybuchnął ogłuszającym śmiechem. – I co ty myślisz, śmieciu…? Co warte są twoje bzdety?

– Obojętne na jaki temat.

– Moje życie to praca. Tworzenie.

– Co…? – parsknął Leviahatannah. – Ja mam u siebie Alpy, Himalaje ludzkiej myśli. – Znowu głośno wypuścił wiatry.

– Czego? – tym razem nie wytrzymał Behetomotoh.

– No, takie kupy notatek. – Rozsierdzony władca pokazał wysoko ręką, dokąd sięgają góry myśli potępionych.

– Dlaczego wcześniej tego nie stworzyli? – przytomnie spytał Behetomotoh.

– A bo ja wiem? – Masywny olbrzym wzruszył ramionami. – Parę szklanek alkoholu i wieczór z głowy. Mój geniuszek niczego nie wykoncypował. Tak ucieka wieczór za wieczorem, potem raczek i do mogiłki. Koniec zapisu. Tak to im szło, a teraz skurwiele smarują smołą czy czymś tam innym swoje bzdety… Ale potem frajda, bo się lepiej pali.

Spojrzał na zgnębionego Adamsa.

– Co jest, pan twórca posmutniał…?

Adams nie odezwał się. Śmierdziało tak, że czuł mdłości. Kręciło mu się w głowie z niedotlenienia. „Jak się znowu zesra, to zwymiotuję”, pomyślał.

Rozwścieczony jego obojętnością, Leviahatannah nagle podbiegł do szafki z narzędziami.

– Gdzie są?! No, gdzie są?! – wrzasnął.

– Co takiego? – Uombocco zwrócił głowę ku niemu.

– No, szczypce, te wąskie!

– W prawej szufladzie, u dołu. Adams zmartwiał z przerażenia.

– Nie mogę ich znaleźć! – Ręce Leviahatannaha drżały. Uombocco podniósł się z krzesła.

– No, szybciej! Przecież cholery dostanę, jak na niego patrzę! Nie wytrzymam! – grzmiał poirytowany olbrzym. Jego mięsista twarz nabrała sinoczerwonej barwy, oczy nabiegły krwią.

146
{"b":"100661","o":1}