Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Człekoust przydeptał gałązki do ziemi, butami starł mizerne kwiatki. Sapiąc z wysiłku, odarł krzak z całego kwiecia, nie ustawał w pracy, póki ostatni płatek nie zmieszał się z ziemią.

– Ty nienawidzisz istot żywych, Behetomotoh.

– Ja…? Ach, to masz na myśli? – Człekoust spojrzał na niego nieobecnym wzrokiem. – Och, nie. Tutaj nie może być żółtej plamy, bo myli kierowców. Widzisz? Niedaleko jest żółty znak drogi z pierwszeństwem przejazdu.

Oczywiście, miał rację, chociaż nikły krzaczek był ledwie widoczny.

– Piszą tak o tobie.

– Jak mogę nienawidzić, skoro sam jestem żywy…?

– Mam na myśli drugą generację istot żywych. Przecież tego, co czujesz do innych podobnych sobie, nie mogę wiedzieć.

– Masz na myśli istoty z pyłu i wody?

– Tak. Na przykład forsycję.

– Ty znowu o tym… – żachnął się. – Zwyczajnie: usunąłem stąd chwasta. To nie jest przepisowy trawnik forsycji. Tu forsycja jest chwastem, na dodatek stwarza zagrożenie dla ruchu ulicznego. Jeśli nie ja, to ogrodnik by to zrobił.

– Jednak wszędzie piszą, że nienawidzisz ludzi. Przynajmniej nienawidzą ich twoi bracia – Adams nieustraszenie rozwijał ryzykowny temat. Ostatecznie Ibn Khaldouni też pozwalał sobie na wiele.

– Człowiek wzbudza moją odrazę, a nie nienawiść. Zarówno wyglądem, jak i sposobem życia. Wybacz, Adams, ale sam nalegałeś… – Behetomotoh uśmiechnął się. Kopnął kamyk. – Bo widzisz, ulepki czy jak chcesz ich zwać, „druga generacja”, powinny spełniać pewne reguły, założenia. A wy, ludzie, wyjątkowo marnie się w tym spisujecie. Patrz! – Schwycił Adamsa za rękę i mocno nacisnął ostrym paznokciem skórę na jego przedramieniu. Zranił go, pociekła krew.

– Dlaczego?!

– Nic. Taka demonstracja. Zaraz się zgoi. – Behetomotoh przejechał palcem po rance i przestała krwawić, chociaż ślad pozostał.

– Demonstracja czego? Zraniłeś mnie, to wszystko.

– Masz skórę miękką jak gumowy kapeć. Przy najmniejszej nieuwadze leje się z ciebie ciecz. Dość to obrzydliwe, musisz przyznać.

– No, ale…

– Sami rzeźbicie, ale każda z waszych rzeźb jest piękniejsza niż oryginał. Niezmienna forma.

– My potrafimy się ruszać.

– Mechanitony też to potrafią. Rzeźba to kryształ, ciało ludzkie jest raczej jak smoła. A po śmierci jeszcze gorzej: nawet jak się spuści tych pięć litrów obrzydliwych płynów, które zawieracie, to i tak każdy z was zamieni się w cuchnącą breję. Moi próbują wydobyć to, co w ludziach najpiękniejsze. Zdobią i kształtują kości, przetwarzają skórę, modelują naczynia krwionośne. Ale przecież kościany dzban to już dzban, a nie czaszka i żebra. Więc piękno jest tu raczej pięknem dzbana, nie człowieka. Jeszcze jedno… – Behetomotoh przytrzymał dłoń Adamsa, czując, że ten chce mu wejść w słowo. – Całe wasze życie to nieustanne niszczenie innych ulepków. Musicie przecież coś jeść.

– Ale to cechy wszystkich istot z pyłu, nie tylko ludzi.

– Niekoniecznie. Są takie, które są piękne, foremne jak mechanitony, nie deformują się byle gdzie. Więcej, po śmierci nie zmieniają swej formy. Ich oczy to nie są miękkie, opalizujące gałki, które mętnieją, zapadają się odrażająco zaraz po zgonie, lecz u trupa wyglądają dokładnie tak samo jak za życia.

– Owady?

– Właśnie.

– Ależ one są głupie.

– Mają dokładnie tyle mózgu, ile używają, a nie dziewięć dziesiątych części nieużytecznej masy. Znakomita optymalizacja. Pełna celowość. Mięśni tyle, ile trzeba, nie ma trzęsącego się sadła, jakie hoduje większość ludzi.

– One też pożerają i niszczą.

– Nie te moje ulubione. Są takie, które opanowały i ziemię, i niebo, a ich życie jest nieustannym radosnym tańcem.

– Motyle?

– Skądże? Po co te niepotrzebne kolory. Może to się komu podobać, ale jest bezsensowne. Zresztą te barwy są mocno nietrwałe i prędzej czy później całkiem schodzą. Ich lot jest żałośnie nieporadny, jakby wymachiwały arkusikami blachy.

– Więc które?

Po ramieniu Behetomotoha energicznie przechadzała się mucha. Ten zgarnął ją dłonią i podsunął pod nos Adamsowi.

– O to, to. To moje ulubione ulepki. Są optymalne pod każdym względem. A martwe i przez wiek będą wyglądać jak żywe. Ich barwy nie umkną.

Okazała mucha poruszała opalizująco niebieskim odwłokiem.

– Żerują na padlinie, na odchodach.

– No właśnie. W pokorze swojej nie żywią się tylko nektarem, ale usuwają te wasze odrażające pozostałości. Tę bryję, którą wydalacie, albo tę, w którą się obracacie. – Behetomotoh lekko strząsnął grubą muchę, a ta zerwała się z donośnym bzykiem i zgrabnymi łukami poszybowała gdzieś w górę. – Znakomity lot. Jakże porównywać to arcydzieło z nieudacznymi motylami. W talii jak niteczka, tułów i odwłok ujęte w doskonałe krzywizny. Proporcjonalne, zwiewne skrzydła.

– Kraina, gdzie są tylko muchy, to twój kraj…?

– Ja władam czym innym. Mój kraj to Miasto pod Skałą. A ty mówisz o kraju Szemchazaja. Tam nie masz wstępu. Właściwie skąd o nim wiesz? – spytał surowszym tonem.

– Jak w rojeniach Mazateków?

– Ach… Kiedyś już o tym rozmawialiśmy. Ludzie zawsze bredzą po zjedzeniu trujących grzybów. Wtedy można im wplątać trochę prawdy w te rojenia. Kto to rozróżni? Prawie nikt. A jeszcze mniej z nich oddzieli to od bredni.

– Nie chciałbym tam być.

Behetomotoh spojrzał na niego uważnie, zarazem robiąc zdziwioną minę.

181.

Ibn Khaldouni rozchorował się poważnie, złapał dokuczliwego wirusa. Za dnia spał godzinami. Cała jego twarz poczerwieniała i obrzmiała, a krwawy wylew do oczodołów nadał jej upiorny wygląd trupiej czaszki. Medstrażniczka regularnie mierzyła mu temperaturę, robiła zastrzyki, podawała proszki i tabletki. Raz dziennie energicznie masowała plecy. Ibn Khaldouni nie znosił tego tarmoszenia: niechętnie ściągał z wychudłego grzbietu szarą kurtkę i z rezygnacją kładł się na brzuchu, wystawiając gnaty na pastwę krzepkich dłoni funkcjonariuszki. Kiedy nie spał, bredził w malignie, wpatrywał się w jeden punkt na ścianie, a kiedy gorączka go nie żarła, był jakby przytępiony. Stale drapał się po twarzy, nie mógł znieść dokuczliwego swędzenia. Spowodowało to, że znudzony Adams niecierpliwie wyczekiwał wezwania do nadkomendanta.

Funkcjonariuszka medyczna zupełnie inaczej odnosiła się do Adamsa. Przy okazji wizyt u starego zawsze poświęcała Adamsowi trochę czasu. Troskliwie pochylała się nad jego dłońmi, własnoręcznie usuwała krzywo odrastające płytki paznokcia. Ostrzegała, kiedy zaboli. Adams zdążył polubić troskę tej dużej, białorzęsej, powolnej i niebrzydkiej dziewczyny.

Ibn Khaldouni nie mógł liczyć na jej sympatię. Procedura medyczna przebiegała mocno, szybko i surowo.

Kiedyś Clfugg wezwał Adamsa do dyżurki. Nagle okazało się, że zgodnie z nową rozpiską również on ma prawo do samodzielnych wyjściówek. Podobno nadobywatel komendant był bardzo zapracowany i niestety nie mógł Adamsowi towarzyszyć na spacerze. Zresztą od dziś będzie mu towarzyszył jedynie raz w tygodniu. Ponieważ właśnie nadeszła pora spaceru, Adamsowi w pośpiechu wydano odzież i obuwie z depozytu. Jeszcze podpis na oświadczeniu o nieprzekraczalnej godzinie powrotu i stalowe drzwi komendantury ze zgrzytem zamknęły się za Adamsem.

Adams zapuścił się tylko o dwie przecznice dalej, gdyż tam na ławce pilnował przodownik Ciaken. Jego obecność niedwuznacznie określała zasięg wolności Adamsa. Krążył więc od bramy do Ciakena i z powrotem. Było to i tak znacznie przyjemniejsze niż najdłuższy nawet spacerniak.

Mimo stwierdzeń Clfugga spacery w towarzystwie Człekousta stały się częstsze. Jednak ani razu w czasie tych godzinnych przechadzek po mieście Behetomotoh nie poruszył tematu zatrudnienia.

Nie zawsze opuszczali budynek komendantury. Pewnego dnia strażnik otworzył drzwi do oddzielonego korytarza: pomieszczenia urządzone tam były z większym zbytkiem, na podłodze leżał rozciągnięty chodnik, na którym w kilku miejscach Adams zauważył liszaje pleśni.

161
{"b":"100661","o":1}