Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Golcy się nie buntują, jednak ci w tej okolicy najwyraźniej zachowali się inaczej, bo właśnie cały oddział Suchych uzbrojonych w piki zapędzał gołych ludzi do stalowych wrót. Golcy nie bronili się czynnie, jednak wygrażali i złorzeczyli zbrojnym.

Niektórych sadzano na krześle z wysoką belką przybitą do oparcia. Do belki z kolei przymocowano opaskę z blachy, którą Suchy zakładał na szyję siedzącego Golca. Następnie, kręcąc ślimacznicą, zaciskał blaszaną opaskę na szyi Golca, aż mu odpadła głowa. Wtedy wrzucał ją na przejeżdżający wóz wyładowany ludzkimi czaszkami i uciętymi głowami, a na krześle sadzał następnego. Suchy, w garnkowatym hełmie, powoził, drugi siedział na oklep na wychudzonym koniu ciągnącym wóz. Ucięte głowy wyły lub gwizdały na dorzucaną, czaszki kłapały żuchwami. Woźnica uciszał harmider, tnąc przez nie batem. W końcu obaj wozacy znaleźli wolny dół w ziemi i tam zrzucili kłapiący ładunek. Następnie widłami wyrównali warstwę, żeby głowy się nie piętrzyły, i wrócili po następne.

Na smolistym niebie zajaśniała samotna gwiazda. Jasny punkt szybko rósł, zostawiając za sobą smugę światła. Wkrótce rozświetlał swym blaskiem otoczenie. Nagle rozległa się potężna eksplozja, grzmot naddźwiękowca, dalej przedłużony w ciągły huk, przeraźliwy świst rozcinanego powietrza i ogłuszający ryk jakby kilku silników odrzutowych. Na Golce, na Czarne w szaleńczym, orlim ataku pikowała smukła, połyskliwie srebrzysta postać o złotych rozwianych włosach i ostrych, złocistych skrzydłach. Na blaszanych ostrzach lotek powietrze płonęło. Przeraźliwy wizg płaszczyzn nośnych tnących powietrze chciał rozerwać mózg. Niezwykły lotnik, o pięknej, lecz groźnej twarzy, spokojnym, chłodnym spojrzeniem omiatał rosnące postacie. Ramiona trzymał wyciągnięte przed sobą dla zachowania równowagi. Błyszcząca metalicznie szata leciutko odkształcała się przy szaleńczych skrętach lecącego. Nad dymiącą ziemią, nad błotnistymi dołami nagle wyrównał lot i w nieprawdopodobnie ciasnych skrętach jak ludzka jaskółka pognał między grupami dręczonych Golców i zapracowanych Czarnych, zostawiając za sobą smugę blasku, a co skręt oślepiając ich rozbłyskami światła. Czarne odruchowo kuliły się, unikając zderzenia.

Nagle pióra ułożyły się w hamulec aerodynamiczny. Wizg ciętego powietrza zmienił ton. Rozsiewany blask stracił na intensywności. Szalony lotnik zniżył się do samej ziemi, ostro przyhamował i z jednego z dołów wypełnionych cierpiącymi ludźmi podniósł rudą staruchę. Szpetną, zgarbioną, niemal łysą, o skórze pokrytej liszajem i usianej krwawiącymi, szarpanymi ranami, śliską od mieszaniny potu, krwi i łez. Wyrwał kobietę z ramion dręczących ją towarzyszy.

Odpowiedział mu wściekły jazgot tysięcy gardeł Golców, wygrażanie tysięcy pięści. Rozwścieczone Czarne miotały kamieniami, gorączkowo odsuwały płaty darni, odsłaniając dziesiątki, setki armat, rusznic i machin miotających. W chaotycznej kanonadzie zginął ryk przelatującego, który zręcznymi manewrami unikał trafień. W błyszczących metalicznie, jednak niewątpliwie żywych ramionach dzierżył uniesioną kobietę. Ta młodniała w oczach: już miała gładką skórę, jej owalną twarz o pięknych rysach i migdałowo wykrojonych zielonych oczach otaczała płonąca nawałnica włosów. Ledwie ruda z podziwem obejrzała swe wyśmienite ciało, a już jej gibka sylwetka o prostych nogach, jędrnych piersiach i wąskiej talii skryła się w zgrabnie skrojonej, seledynowej sukni, na twarzy wyschły łzy, zamiast rozpaczy i beznadziei zagościły radość, zaciekawienie i fascynacja wspaniałą „przygodą. Już za żadną cenę nie wróciłaby do błotnistych dołów, pełnych dręczących się nawzajem ludzi, skąd przecież wydobył ją ledwie cień jej własnej nadziei.

Teraz biła już w nich cała obrona przeciwlotnicza. Odsłoniły się zamaskowane stanowiska: ciężkie moździerze siały w zenit setkami odłamków; granatnice miotały dziesiątkami drążonych skorup eksplodujących na wysokości; drewniane, wkopane w ziemię, spięte kutymi obręczami lufy pod stromymi kątami paliły w niebo kamiennymi kulami; arkabalisty słały za nimi igły płonących strzał. Miotacze rzygały kulami płynnego płomienia. Dziesiątki maskujących płatów darni, rozpiętych na rusztowaniach z desek, leżały odrzucone przez obsługę stanowisk artyleryjskich jak stare materace. Między wybuchami dało się słyszeć komendy wydawane chrapliwym wrzaskiem. Czarne, w garnkowatych hełmach na głowach, uwijały się jak w ukropie. Lawina ognia artyleryjskiego leciała w niebo.

„Ależ tego tu mają”, zadziwił się Adams. „Są nawet najcięższe działa przeciwlotnicze z drugiej wojny światowej kalibru 12,8 cm, a tych kalibru 8,8 cm dziesiątki”.

Chyba strzelali wszyscy Czarni, Golcy miotali kamieniami, wrzeszczeli, wygrażali lub przynajmniej wykrzywiali się wrogo. Potworna siła ognia musiała strącić złotoskrzydłego, jednak załogi kolejnych stanowisk artyleryjskich wadziły się ze sobą, nawet wymieniały kuksańce.

A lotnik potrafił to wykorzystać. Wymknął się prawie wszystkim pociskom. Jedynie odłamki potargały szatę.

Jednak już na pułapie zasięgu dział najcięższego kalibru dostał mocne trafienie w skrzydło, aż poleciały metaliczne pióra. Bezpośrednie trafienie pociskiem 12,8 cm rozerwałoby go na strzępy, to był jedynie odłamek granatu. Zatrzęsło lecącym, bardzo zwolnił, stracił sporo wysokości, zaczęło znosić go w lewo. Stanowił teraz dziecinnie łatwy cel dla ciężkich dział. Załogi baterii opanowała żywiołowa radość: wszystkie przypisywały sobie trafienie. Zaraz przerodziło się to w harmider, bójki i starcia. Czarne, warcząc, szamotały się nawzajem. Załogi najcięższych armat stoczyły ze sobą regularną bitwę na pięści i pazury o to, której z nich należy zaliczyć trafienie.

Kiedy uspokoiły się wreszcie i ponownie otworzyły ogień, lotnik był już poza zasięgiem ognia i nie musiał wariacko manewrować. Zraniony, z trudem wyrównał lot i mozolnymi kręgami piął się w górę z uniesioną zdobyczą.

Do stóp Adamsa sfrunęło złote pióro.

Z mrocznego nieba sypał się teraz grad odłamków. Bębniły o hełmy Czarnych, raniły Golców. Kilku ludzi upadło bez czucia. Inni osłaniali sobie głowy ramionami. Suche zgarnęły trafionych na wozy z ciałami. Powoli wszystko wracało do normy. Czarne przysłoniły stanowiska artyleryjskie maskującą darnią. O epizodzie zapomniano. Adams schylił się i podniósł pióro: było z cieniuśkiej blaszki, rozchodzącej się w dziesiątki pasemek stosiny.

„Lepiej tutaj nie mieć tego przy sobie”, pomyślał i odrzucił złote pióro do błota.

111.

Nagle zaroiło się od Czarnych. Natychmiast zainteresowali się oboma zwiadowcami. Niektórzy wskazywali sobie ich palcami. Biegli w ich kierunku. Twardo odpychali z drogi gołych ludzi, robiąc sobie i następnym miejsce. Zbliżały się całe grupy Czarnych. Nadbiegali dwójkami, potem czwórkami, na ogół uzbrojeni w ostre piki, kołysali się w charakterystycznym, kaczkowatym chodzie. To nie było luźne stado czy horda, jak to zwykle u Czarnych, lecz regularne oddziały.

Pachom oprzytomniał pierwszy.

– Engilu! Chodu! – rzucił. – Zaraz tu będą ze dwie sotnie Czarnych!

Adams tkwił w miejscu jak zaczarowany. Z rozdziawionymi ustami wpatrywał się w przerażającą rzeczywistość po drugiej stronie muru z płomieni.

– Sykenu…? – odezwał się, jakby wyrwany z koszmarnego snu. Nie mógł uwolnić się od wizji.

– Ruszże się! Ratuj życie, człowieku! – Pachom mocno szarpnął go za ramię.

Adams wreszcie rzucił się do ucieczki. Pośpieszył za Pachomem. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, było dostanie się na tamtą stronę płomienia. „Co ja zrobiłem, co ja zrobiłem?”, tłukło się pod czaszką. „Dotykając płomienia, przełamałem granicę żywiołów. Nie zareagowali na Sykenu – miarkę przepełniło, kiedy naruszyłem te ognie”.

Biegiem – byle dalej od sięgających pod zenit płomieni. Oddalał się prosto w ciemność. Zaraz zgubił Pachoma, kogoś w ciemności potrącił, o kogoś innego się potknął. Za sobą słyszał gwar wielu głosów. Obijał się o idących z naprzeciwka. Wpadł na kolumnę Golców. Jak na parkan ze stalowych prętów, nadział się na jakiegoś Trupistwora. Zatrzymał się. Trzeba ominąć tę grupę. Oczy już przywykły do ciemności. W oddali, na horyzoncie, dostrzegł ognik Latarni. Odetchnął.

96
{"b":"100661","o":1}