Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Niestety nie stać go było na zabieg. Właściwie zawsze był bez pieniędzy. Mimo lat dowodzenia nie przyswoił sobie tej iskierki samowoli, która w przypadkach wątpliwych pozwoliłaby przypisywać sobie schwytanie Czarnej czy podczas podziału brańców przyznawać sobie najlepszych. Teraz, do najbliższego żołdu, pozostawał na strawie statutowej, popijanej przydziałowym destylatem z martwiny.

Nieoczekiwanie dał się wyciągnąć Hjalmirowi na astragale. Chirurg też był w podłej sytuacji. Brak nowych zwiadów oznaczał brak ran do zszywania. Pielęgnacja gojących się ran przynosiła ledwie ósme albo szesnaste części sycela. Teraz spodziewał się wyciągnąć nieco ćwierćsycelówek od starego.

Jak na życzenie, dzisiaj szczęście przyświecało Quirinu. Już po paru seriach chirurg został bez gotówki. Stary nie chciał zrezygnować. Umówili się na dziesięć kolejek, Hjalmir winien tego dotrzymać.

– Będziemy grać a konto moich przyszłych dochodów.

– Ale do każdego wygranego sycela dołożysz mi jeszcze ćwierć.

Wrócili do gry. Szczęście nadal nie opuszczało decymusa. Po dziesiątym rzucie Hjalmir był mu winien cztery sycele.

– Masz narośl na dłoni – zauważył chirurg.

– Tak, przydałoby się ją usunąć… Ale wolę, żeby mi to zrobił Krawiec. On nie zostawi blizny, a to jest ważne miejsce: muszę władać mieczem.

Hjalmir skrzywił się niechętnie.

– Kup mi za te cztery sycele długu operację u młodego – powiedział bezczelnie Quirinu.

Hjalmir zaproponował co innego.

– Możesz za nie dostać osiem syceli z wartości Krawca.

Quirinu już wcześniej o tym myślał. Tym sposobem mógł ochronić Adamsa przed Drubbaalem. Było możliwe, że ten odkupi go od chirurga albo wymusi na nim jego sprzedaż, a następnie jako swoją własność zagnębi. Oficera nie mógłby zmusić do sprzedaży.

– Niech będzie. Ale jutro ogłosisz transakcję.

Adams zoperował narośl decymusa. Niestety, nie było to proste wycięcie kawałka skóry. Narośl zdążyła się zakorzenić między ścięgnami, sięgała swoimi wypustkami aż do kości.

– Powinno się amputować dłoń – powiedział. To prawdopodobnie było jedyną szansą dla starego.

– Nie mogę stracić prawej dłoni – powiedział decymus. - Usuń tylko guza. – Zbyt wiele czasu mu pozostało do końca służby. Nie dostałby jeszcze odprawy. Odszedłby z legionu jako żebrak.

Adams starannie wyrywał nitki narośli wgryzające się w tkanki dłoni Quirinu. Bardzo chciał wyrwać wszystkie. Dziesiętnik, oszołomiony gorzałką, słabo szamotał się w stalowym chwycie Palli i Gerona. Wreszcie skórę, rozciętą wcześniej w kształt nierównej litery „z”, Adams zgrabnie scalił serią szwów. Kiedy wyczyszczoną ranę już zabandażowano, stary spytał:

– Czy znów będę mógł władać mieczem? Urwać się można z nudów, prowadząc ciągle tylko zwiady rozpoznawcze.

– Po operacji będzie poprawa. Garda miecza stale drażniła narośl.

– Garda nie przeszkadzała. Jelec sklepałem, a kosz odgiąłem, kiedy to jeszcze było małe. Problem, że ręka osłabła. Czy bóle też przejdą?

– Jakie bóle…?

– Czasem nie mogę usiedzieć przy ognisku, tak rwie we flakach i w boku. Najgorzej jak złapie podczas zwiadu. Trudno utrzymać twarz przed żołnierzami. Przestałbym jeść, żeby ustąpiły.

– Od dawna te bóle?

– Zanim poszedłeś ze mną na pierwszy zwiad. Ale z każdym dniem są mocniejsze.

– Poprawa będzie, jeśli narośl nie odrośnie. – Adams pokiwał głową. „Ma przerzuty. Dobry człowiek nie pożyje długo. Co zrobią z należącą do niego częścią mojej wartości?”

90.

Skóra Czarnej wyglądała znakomicie. Futro przyjemnie pachniało środkami użytymi do wyprawiania. Można je było nosić jak odzienie. Miało tylko jedno duże rozcięcie: od mostka do sromu. Czarna była wzrostu Adamsa, jednak dużo potężniej zbudowana, tak że bez trudu mieścił się w futrze w ubraniu, nawet w kolczudze. Dłonie wsuwał w skórę jej dłoni jak w rękawiczki, tyle że ostatnie człony palców, wystawały. Obszerne rozcięcie zapinało się na haftki; mógł nawet załatwiać potrzebę, nie zdejmując skóry. Warstwa na cycach ładnie ułożyła się po wypchaniu suchymi wodorostami – sierść połyskiwała efektownie.

Niestety, Adams zdradził się zachwyconą miną: Ebener zażądał jeszcze trzech syceli. Tłumaczył, że robota zajęła mu wyjątkowo wiele czasu, a wszystko odrobił z niepraktykowaną zwykle starannością. Trudno było zaprzeczyć, widząc, że nawet drutowate rzęsy nie wypadły z powiek. Adams klął pod nosem, ale zapłacił.

Hjalmir zaraz zgarnął z tego pół sycela, usuwając Ebenerowi kaszak z potylicy. „Że też nie zauważyłem tej narośli”, pomyślał Adams ze złością. Znowu był bez grosza. Musiał odsprzedać kirys. Została mu kolczuga.

Nie wiedział jeszcze, co zrobi ze swoim majątkiem – myślał sprzedać skórę za sporą cenę któremuś z legionistów lub komuś z Dolnego Miasta. Futro nie miało ani jednego miejsca nadżartego gniciem, ani spłachetka wyłysiałej skóry. Na razie składał je sobie pod głowę do snu, a w resztę się zawijał.

Drubbaal uznał, że w obozie na Nocnej Grani wystarczą obecnie dwie decymy. Czarne bardziej zagrażały nowo wznoszonym umocnieniom. Zwiedziały się, gdzie prowadzone są roboty fortyfikacyjne, i zaatakowały od strony bezimiennej płaśni na zachodzie. Jednakże oba ich ataki odparto bez strat. Trudno powiedzieć, jakie straty zadano Czarnym, bo po nocnej strzelaninie nie został żaden trup. Jedynie kałuże krwi oraz ubywająca w zastraszającym tempie amunicja świadczyły o nocnych starciach. Odzyskano niewiele strzał – wszystkie legionowe, zrobione w Tibium. Własnych wystrzelonych bełtów nie znajdowano. Palla zameldował, że koło głowy świsnął mu jeden wystrzelony z przedpola. Nikt tego nie potwierdził.

Nadal wystawiano wzmocnione warty, a ukończone fragmenty wznoszonych fortyfikacji od razu włączano w linię obrony.

Po służbie prefektus Reutel przesiadywał z Quirinu i popijając wino, rozmawiali godzinami. Uważał go za swojego mistrza – kiedyś wprowadził go w arkana sztuki wojowania, a potem dowodzenia. Irytowało go, że wielu uważa starego decymusa za złego dowódcę – mimo że poprawnie planował akcje, te kończyły się niepowodzeniem; jego słuszne decyzje często miały złe następstwa. Pech szedł za nim od lat, a inni uznawali to za błędy rutyniarza.

– Znać rękę Hjalmira w waszym obozie – powiedział Reutel do Quirinu, przecierając dłonią przerzedzoną, siwiejącą czuprynę. – Nie było mnie kawałek czasu, a tu wszyscy cali. Nasz Jorge-Grizius uciął legionistom dwie dłonie i jedną nogę. Z brańcami po utracie obozu zrobił taką jatkę, że połowę trzeba było posłać na tarcze albo dobić.

– Zanim przyszliście, u nas było spokojnie. Zwiady, trochę drobnych starć. Nie było rannych. – Quirinu trzymał kubek w lewej ręce. Prawą miał na temblaku.

– Jorge ucina ręce w przypadku głębokich cięć pazurami.

– Tak, to różnica z Hjalmirem. Ale to młody wprowadził zwyczaj mycia ran wódką. Leje tego od cholery, najtwardsi wyją z bólu. Nie sarkają, że marnuje siwuchę, ale się proszą o jego robotę. Potem bierze gorączka i przechodzi, a ręka zostaje.

– Co na to Hjalmir?

– Nic. Operuje, robi wszystko inne. Ale młody myje rany. Tylko jeden mu umarł od tego. Surister.

– Wiem.

– Podobno gdyby mu rękę ucięli, toby wyżył. Tak katrupy sami mówili między sobą. Mimo tego ludzie wolą ryzykować i idą do Krawca.

– Jorgemu nikt nie umarł.

– Właśnie. Ale każdy woli mieć obie ręce.

– Młody bawił się z twoją dłonią ponad godzinę.

– Jest cierpliwy. Hjalmir zna się na wszystkim, ale jest bardziej porywczy. A jak się młody czego nauczy, to robi to najlepiej.

W gardłach zaschło od gadania, dzbanek też wysechł. Reutel przyniósł nowy. Wino niezłe, mocne, ale zbyt kwaśne. Obaj decymusi gawędzili, siedząc na ukończonym fragmencie fortyfikacji. W dole jaśniały ogniska oficerów i ogniska simpli.

– Ludzie mówią, że ta rzeź na Nocnej Grani to wina Drubbaala – powiedział Quirinu. – Dawniej było nie do pomyślenia słyszeć takie rzeczy o dowódcy.

81
{"b":"100661","o":1}