Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Z głębi korytarza dobiegł tętent kopyt. Odruchowo rozejrzał się za schronieniem między posągami. Być stratowanym w podziemiach muzeum…

– Trzeba się będzie bronić – powiedziała Liliane. Zarumieniła się ze strachu. W miarę jak rumieniec intensywniał, na twarzy ukazywał się biały wzór przypominający pręgi tygrysa.

– Adams…! Twoja twarz się zmienia! Zaczynasz przypominać demona!

Rysunek białych linii na jej zaczerwienionej twarzy stał się bardzo wyrazisty: koła wokół oczu, linie podkreślające drapieżność rysów. Jak bardzo przemieniła się twarz pięknej dziewczyny!

– Demona poznać po twarzy…? Zresztą, twoja twarz też przypomina maskę.

Tętent nadbiegającego zwierzęcia ogłuszał. Co wyłoni się zza łuku korytarza?

– Weź gladius tego centuriona.

Jej twarz wyglądała przerażająco, ale pięknie. Czymkolwiek jest stwór tak zmieniający twarze ludzi, walka z nim nie będzie łatwa. Adams rozbroił kamiennego olbrzyma. Zbyt gruba rękojeść miecza ledwie mieściła się w dłoni. Zatoczył młyńca: marnie; drugi raz: lepiej poszło dwiema rękami; i jeszcze raz.

Tętent przerodził się w przeraźliwy gwizd.

– Adams, broń mnie!

Z naprzeciwka korytarzem gnał świetliście biały wierzchowiec o rozpostartych skrzydłach. Z rozwianą grzywą, o dzikich, ciemnych oczach, wlepionych w przerażonych ludzi. Spod kopyt szły skry, jak srebrne gwiazdki, księżyce i słoneczka. Czy w susie galopu, czy wyciągnięty w locie, ostrym, spiralnie rytym rogiem, jak kopią, celował w Liliane.

Adams odskoczył z linii ataku i odepchnął w bok dziewczynę. Ciął przez róg, aż stal zadźwięczała; utrzymał broń i natychmiast pchnął w odsłonięty bok rumaka. W wąskim korytarzu skrzydlaty jednorożec nie mógł uniknąć miecza. Minął ich i z głośnym tętentem zniknął w otwartych drzwiach.

– Ależ piękny koń…! Ale mu dołożyłem…!

– Chciał nas zabić.

– Dlaczego tak gwałtownie zaatakował…?

– Oni tu spiskują, hodują zdumiewające potwory, przed którymi trzeba ochronić świat, a ty się cieszysz. – Wydęła wargi. Jej pręgowana twarz miała wyraz nadąsanego drapieżnika.

– Ta rana jest śmiertelna. Pokonaliśmy go, chociaż wolałbym go osiodłać.

– Jednorożce są nieśmiertelne. On wróci, żeby nas zabić. Dobiegł ich odgłos kopyt. Znów od strony nie przebytych jeszcze korytarzy. Tętent narastał. „Jak on zatoczył pętlę?”, przebiegło mu przez myśl.

– Szykuj się do dalszej walki – jej głos drżał. „Jeśli nie zmieni taktyki, przegra”, pomyślał Adams.

Łomot kopyt o posadzkę ogłuszał. Piękny potwór znów pojawił się, jak poprzednio, to mknąc, to frunąc. W ciasnym korytarzu nie próbował zawrócić. Adams umiał to wykorzystać. Znów uskoczył i ciął po kopytach, w bok i po tylnych nogach. Z rany w boku skrzydlaty koń krwawił purpurową nitką.

– To łatwe!

– Nie…! Nie pokonamy go!

Znów z oddali doszedł stukot, ale cichszy, mniej regularny. Przeciwnik nie próbował frunąć. Ledwie się wlókł, a mimo to ponowił atak. Ze skrzydłami złożonymi na grzbiecie, słaby i wykrwawiony, nie mógł utrzymać prostej linii. Nadal groźny, spróbował nadziać Liliane na ostry róg. Zbyt wolno. Adams odbił kolec i przeszył ostrzem bok jednorożca. Nadążał za ospale zawracającym rumakiem, będąc stale w pozycji wygodnej do ataku.

– Spuszczę z niego posokę! – krzyknął. Ta walka musiała być barwnym snem.

Konające zwierzę zatoczyło się i upadło. Jeszcze desperackim szarpnięciem łba spróbowało sięgnąć Liliane. Ta odskoczyła, wydając gardłowy krzyk. Adams obiegł jednorożca, zadając mu kilka ciosów. Przekrwione oczy zwierzęcia bezradnie wodziły za prześladowcą. Straciły szlachetny blask. Skrzydlaty rumak zarżał raz i drugi, przez jego ciało przebiegały drgawki. Wreszcie znieruchomiał.

Z twarzy Liliane zniknął tajemniczy biały wzór. Adams ciasno objął ją ramieniem.

– Widzisz? Nie ufałaś mi. A jednak go pokonałem.

– To niewiarygodne. Ona była blisko. Ona sama tu przyszła – powtarzała Liliane. – A przecież miało Jej nie być…

Martwy rumak zmieniał się w bezkształtną kupę jakby topniejącego śniegu. Wyciekające strużki jasno-karminowej cieczy wsiąkały w szczeliny posadzki.

Ręce Adamsa drżały. Nadeszła reakcja po walce.

– Dlaczego musiałem zabić takie piękne zwierzę…? Magicznego rumaka jak z bajki.

– Chciał nas zabić! Polował specjalnie na mnie. Nie zauważyłeś…!? Zresztą, to chimera konia, oryksa i orła, nic więcej. Chcieli nim olśnić prostaczków.

Właściwie miała rację. Pamiętał zapalczywość pięknego stworzenia. „Gdzie się znajdę, kiedy wreszcie się obudzę…?”

To rzeczywiście był śnieg. Ciągnął od niego chłód. Wypływająca spod zaspy woda miała różowawe zabarwienie. Niosła kolorowe ziarenka. Zaspy ubywało, a woda bladła. Wkrótce ostatnia kałuża wsiąkła w posadzkę.

„Jak on się tu zmieścił z rozpostartymi skrzydłami…? Nawet piór nie połamał, chociaż skry szły”.

– Chodźmy, mój rycerzu! Droga przed nami stoi otworem.

„Przestań…”, chciał powiedzieć. „Udało się, bo to sen”. Jednak zachował te słowa dla siebie. Oddał broń posągowi.

Obojętnie minęli kilka martwych rzeźb. Wreszcie trafili do salki, w której na lewych drzwiach wisiała tekturka niestarannie nałożona na klamkę. Ktoś pośpiesznie na niej nakreślił: „Silvestere”. Gdyby nie walka z jednorożcem, można by powiedzieć, że zbliżają się do częściej używanych pomieszczeń magazynu.

Uzupełnił opis drogi: PLPLL. Siatka korytarzy wypełniła już pół rachunku. Liliane oznaczyła drzwi szminką do ust – póki jej starczy, nie będzie kłopotów z odnajdowaniem drogi powrotnej. Oczywiście w świetle, bo w ciemności nawet nieruchawa atrapa skorpiona sprawi kłopoty.

9.

Jakby przywołana niewczesną myślą, za lewymi drzwiami panowała ciemność. Za prawymi też. Zabrakło nawet odrobiny światła, która wystarcza, by nieznane i tajemnicze uczynić swojskim. Adams zmełł przekleństwo. – Stało się – powiedział.

– Mam zapalniczkę, na sto pięćdziesiąt metrów starczy.

– Palisz…?

– Czasem. Nie za często. Barbarzyństwo…? – dorzuciła, pochylając głowę ku niemu.

Zrobił niewyraźną minę.

– Papieros, trzymany odpowiednio, dodaje szyku – powiedziała.

– Może rozświetli korytarz.

– Bez sensu – burknęła. – Tylko będzie śmierdzieć. – Nie chciała go zrazić cuchnącym oddechem palacza.

Wpadli na pierwszy mebel. Upadając, pociągnęła go na siebie. Z trudem ją podtrzymał. Syknęła z bólu.

– To tylko kanapa – powiedział i naturalnym ruchem wziął ją w ramiona. Zrazu po to, by ją uspokoić po bolesnym szarpnięciu; teraz już tylko cieszył się jej bliskością. Miał ją w ramionach po raz drugi w krótkim czasie; szybko uczył się kształtu jej ramion i ciepła jej ciała. Ufnie oddawała uścisk.

Lekko przesunął dłonią po jej włosach, bardziej by odkryć, jak trzyma głowę. Spróbował ją pocałować.

Trafił niestety powyżej ust, tuż pod nosem. Miała suchą, gładką skórę.

– Skorpion chybił jeszcze bardziej… – Zachichotała, ale jednocześnie mocniej przylgnęła do niego, by nie odczuł ironii jako odmowy. Teraz ona pocałowała go, raz i drugi. Mocno, ciepło. Nie przeszkadzało, że jest ciemno – przy pocałunku i tak nie mógłby się na nią gapić.

– Nie ma sensu iść dalej po ciemku – powiedział, kiedy wyczuł, że na razie trochę się nasyciła.

– Tak…?

– Było jasno, póki przez świetliki wpadało światło dnia. Myślę, że we wszystkich korytarzach są świetliki w suficie. Jest ciemno, bo na górze zapadła noc.

– Może już wyszliśmy spod tej skalnej czapy…?

– Nie. – Wzruszył ramionami, choć ten gest zmarnował się w ciemności. Jeszcze trzymał ją w ramionach, ale odległość między nimi była zbyt duża. – Znam te okolice: parę tanich pensjonatów, w sam raz dla biednego profesora. Pomieszkiwałem w niektórych z nich, znam te ulice, pizzerie i sklepy.

– Mhm – wymruczała, obracając się w jego ramionach.

– Nigdzie tam nie ma dziur w ziemi.

– Co…?

– Nie ma okienek, świetlików, szklanych szybek, którymi można by rozświetlić podziemia. Nic, tylko trawniki, asfalt, budynki. Wierz mi: jesteśmy nadal w Watykanie.

8
{"b":"100661","o":1}