Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Pachom pokiwał głową i starannie wytarł gladius w opończę zdekapitowanego.

Wracali do obozu w milczeniu. Adams unikał rozmowy ze zbrodniarzem. Szczęśliwie Pachom o nic więcej nie pytał.

Niewolnicy rozwieszali już pledy i koce do zgarniania wody. Spodziewano się, że mgła podejdzie wysoko i na rano zbierze się sporo rosy.

Bezręki Barber sprowadził swoją pulchną zdobycz. Gryzły go wątpliwości zasiane przez lekarza.

Hjalmir odszedł z nią na stronę. Dokładnie zbadał ciało. Przeczesał włosy, obejrzał kolor powłok. Młoda kobieta, o długich, tłustych, ale wolnych od pasożytów włosach i bladej cerze. Adams asystował przy oględzinach. Miała nieco wzdęty brzuch i zbyt odstające pośladki. Chirurg wskazał palcem na jej piersi.

– Ile razy rodziłaś? – rzucił.

– Ani razu.

– Jasne – mruknął. – Podnieś ręce.

Obejrzał jej skórę na brzuchu i pod pachami, a także w talii i na plecach. Znalazł kilka strupków i zadrapań.

– Ściągnij przepaskę – rzucił.

Kobieta rozwiązała supeł i odwróciła się pośladkami do Adamsa. Hjalmir dłońmi rozgarnął jej uda. Sprawdził łono i pachwiny.

– Po sikaniu wycieraj wszystko starannie – powiedział. Na zakończenie skinął głową. – Ubierz się.

– Nie zostanę zabita?

– Nie zabija się was po tej stronie.

– Jakiej stronie?

– Po Stronie Ludzi. Jak ta powierzchnia aż do horyzontu.

– Ocean?

– Właśnie – mruknął, nierad, że nie zrobił wrażenia. Więcej się do niej nie odezwał. Wrócili do ogniska.

– Kobieta jest całkiem zdrowa – powiedział do Barbera. – Doliczysz sobie tego sycela do ceny, jak ją sprzedasz w Krum. Młoda, robotna, powinna przynieść sporo.

– Chciałem dać jej pierwsze imię.

– Niewolnicom nie daje się pierwszego imienia.

– Chciałem zostawić ją dla siebie.

– W sotni nie można trzymać swoich kobiet. Wszystkie muszą odejść na dół.

– Ale ja kończę służbę.

– Kiedy to wypada?

– Za miesiąc.

– Dokładnie liczysz… – Hjalmir pokiwał głową.

– Tak mam napisane na certyfikacie. Data nie zmieniona od dwudziestu pięciu lat.

Już nocą wrócili żołnierze Quirinu. Nie przyprowadzili nikogo, ale też nie ponieśli strat. W ich rejonie przechodziły dzisiaj całe watahy Czarnych. Jakakolwiek akcja zaczepna była niemożliwa.

Na noc Hjalmir zakuł ręce i nogi Adamsa w kajdany połączone łańcuchem. Wszyscy niewolnicy w obozie byli tak skuwani. Reszta kajdan walała się na kupie przykrytej płachtą. Przynajmniej nie został skuty z innymi, mógł ułożyć się przy legionistach. Dostał pled, nieźle chroniący przed chłodem wieczoru. Wkopał się dodatkowo pod stertę opończ dla brańców. Tutaj musiało być nad ranem naprawdę zimno.

Spytał Hjalmira o tę szybką diagnozę. Nie przypuszczał, żeby proste oględziny mogły wykluczyć zbyt wiele chorób.

– Aidsa w ogóle nie jestem w stanie wykryć, chyba że już mocno zaawansowanego.

– Więc kłamałeś, panie.

– I tak, i nie… – Hjalmir zakreślił dłońmi koło. – Nie zdarzył się jeszcze braniec z mało rozwiniętą chorobą. Nikogo jeszcze nie zakazili po mojej diagnozie. Jak idzie który z aidsem, to choroba wypisana na ciele, że nie może być wyraźniej. Jak syfilityk, to zawsze taki jak ten rozwalony przez Pachoma.

– Twardnieje człowiek w legionowej służbie – Adams nie mógł uwolnić się od wspomnienia podwójnego morderstwa.

– Tak?

– Nie przypuszczałbym, że brat Adali potrafi zabić z zimną krwią dwóch ludzi. Oczywiście, jak jest potrzeba…

– Pachom nie potrafiłby zabić człowieka z zimną krwią.

– A ci dwaj?

– Golcy?

– No przecież.

– Po tamtej stronie Linii słowa „życie” i „śmierć” trochę zmieniają znaczenie. Za parę dni oni obaj znowu będą szli z transportem. Trzeba było spytać o ich imiona, to mógłbyś ich sam odnaleźć.

– Spotkałeś już takich w pochodzie, panie?

– Zobaczysz jutro, co zostanie z ich ciał. Gdybym wiedział, że będziesz wątpić, kazałbym ci przystawić tę uciętą głowę do kadłuba. Wynik byłby jeszcze ciekawszy. Powinieneś wierzyć swojemu panu, niewolniku… – zniecierpliwił się. – Pachom popisywał się przed tobą. Zmarnował nabój. Po tamtej stronie przełęczy nie używa się broni palnej, może to sprowadzić całą hałastrę Czarnych na głowę – dodał po chwili milczenia.

– Po co oficer miałby się popisywać przed niewolnikiem?

– Trochę słyszeliśmy tu o tobie. Nie jesteś zwykłym niewolnikiem. Sam przecież to powiedział. Zresztą znasz jego siostrę – dorzucił i szczelniej zakutał się w szmaty.

73.

Chirurg rzadko towarzyszył oddziałom na Linii, jednak dziś Hjalmir dołączył do patrolu decymusa Quirinu. Adamsa wyposażył w przyrdzewiały, ale za to krzywy pałasz. Bladym świtem wyruszyli piarżystą ścieżką na grań, potem do Mrocznej Przełęczy i na płaskowyż. Niektórzy jeszcze w marszu kończyli racje sucharów.

„Czy tam nigdy nie świeci słońce?”, zastanawiał się Adams, zerkając na mroczne niebo nad odległym horyzontem.

Legioniści mówili na to miejsce Czarny Wschód, gdyż słońce wychodziło zza chmur ledwie przed południem, kiedy było już wysoko nad horyzontem.

Ze zwłok obu zabitych brańców pozostał jeden szkielet. Błyskał białą, gładką kością.

– Widziałeś coś takiego? – Hjalmir wskazał podbródkiem na kości. – Czyste, jak wypolerowane.

– Co je tak wyczyściło?

– Wiatr Noży. Zwykle przychodzi w nocy.

– Kto przystawił tę czaszkę?

– Sama się posklejała. To ten zastrzelony.

– A tamten drugi?

– Już podrałował. Ale i ten zniknie do wieczora.

Oddalali się od przełęczy. Teren łagodnie opadał. Kłęby kolczastych krzaków przekraczały wysokością wzrost człowieka. Stąpali po płaskich skalnych płytach. Stopy bolały, gdy drobne kamyczki dostawały się między podeszwę sandału i stopę. To obuwie nie nadawało się do wędrówek górskich. Legioniści owijali stopy onucami, ale to nie pomagało.

Coraz częściej napotykali płyty spiętrzone w piramidy. Niektóre tworzyły naturalne koleby: pustą przestrzeń pomiędzy głazami, od góry nakrytą pojedynczą płytą.

– Te wszystkie koleby są sztuczne. To legionowa robota – wyjaśnił Quirinu. – Ciągle je stawiamy, a przydałoby się jeszcze więcej.

Kryjówek było wiele, na ogół prostych konstrukcji z trzech ścian; niektóre miały dachy uszczelniane kłębami cierni. Większość osłaniała od płaskowyżu, inne od przełęczy; jeszcze inne były całkiem zabudowane.

– Jak jest spokojnie, to służbę poświęcamy robotom inżynieryjnym. Czarne tego nie burzą. Nie poznają, że to sztuczne. – Quirinu strzyknął czerwoną śliną.

– Jak właściwie przebiega Linia? – zapytał Adams. Stary oficer chętnie rozmawiał z niewolnikiem.

– Mroczną Przełęczą, więc tutaj powinna być już Strona Trupa, ale chyba jesteśmy jeszcze na ziemi niczyjej.

– Nie wiadomo dokładnie?

– Niektórzy mówią, że stamtąd nie da się wrócić. My wracamy z patroli, więc to jeszcze nie jest naprawdę ich strona…

Znajdowali się już głęboko po stronie płaskowyżu. Stąd przełęcz nie była już widoczna. Całe zbocze usiane było kryjówkami-fortyfikacjami.

Oalbertus, chudy jak wiór legionista, wypatrzył nadchodzącą grupę. Oddział zaległ za płytowatymi wantami. Rozdzielili się między trzy koleby.

Od lewej, czyli od północy, jak twierdził Quirinu, zbliżała się kolumna pieszych. Niektórzy wyróżniali się wzrostem i posturą, stawiali kroki w innym rytmie. Wiatr przyniósł od nich mocny, ostry zapach. Jego kierunek utrudniał zdemaskowanie żołnierzy, ale widać było, że tamci przejdą bardzo blisko.

– Żeby nas młode nie wyniuchały. – Quirinu zerknął na kłąb cierni zasłaniający dziurę w stropie koleby.

– Tędy?

– Małe Czarne fruwają, mogą nas wypatrzyć z góry. Na dodatek rzucają kamienie.

– Ale tamte nie fruną…

– Gdy dorastają, tracą skrzydła i chodzą po ziemi. Małego lepiej nie trafić, stare wtedy dostają szału.

Po paru minutach Adams wtulił się w ziemię, najmocniej jak potrafił: niemal przed jego nosem defilowała czereda Czarnych. Rogate stwory, zajęte rozmową i swarami, nie zwracały większej uwagi na otoczenie. Nie były uzbrojone, nie dźwigały zapasów. Ot, jakiś przemarsz, przegrupowanie, bo trudno przypuszczać, że spacer dla przyjemności. Legioniści wpatrywali się w nie jak urzeczeni. Czarne nie mogły wywęszyć patrolu, bo ludzie szli pod wiatr. Za to fetor bijący od Czarnych był nie do zniesienia. Mocny, drażniący, nie do pomylenia z jakimkolwiek innym zapachem.

63
{"b":"100661","o":1}