Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Można by ich namówić, żeby przeszli na Stronę Człowieka.

– Ich przekonać…? – Gjuirinu wykrzywił się ironicznie. – Golcy wolą iść z Czarnymi.

– Da się do takiego zagadać? – Adams już widział pochód ludzkich manekinów. Ale tamten nie mógł być realny, ludzi pilnowały wtedy kościotrupy.

– Czasami idą pojedynczo albo w małych grupkach. Wtedy można z takim pogadać.

– Do kogo oni idą?

– Zwykle mówią, że do swojego pana, Lewiahatannaha. Bzdura, bo to przecież Pan z Morza. Muszą iść gdzie indziej.

– Może udałoby się cały pochód przekonać…? To cała armia. Razem roznieślibyśmy w puch wszystkie watahy Czarnych. Muszą wśród nich być jacyś rozsądniejsi.

– Tak i nie. Z naszymi siłami jesteśmy w stanie utrzymać przełęcze, a kto wyżywiłby tyle gęb, kto by ich odział? Już teraz miasto jęczy z powodu kontrybucji dla wojska.

Leżący opodal żołnierze przysłuchiwali się rozmowie. Niektórzy musieli myśleć jak Adams.

Znów pojawiły się Czarne. Jedne na skraju grupy, inne przemieszane z ludźmi. Niektóre zawiadywały tym dziwacznym pochodem, który sprawiał wrażenie, jakby nie miał ani początku, ani końca. A nie skończył się do wieczora. Głodni i przemarznięci żołnierze do obozu zwlekli się dopiero o zmroku.

Adams przysiadł przy ognisku, koło chirurga. Siedzieli tu w kółku podoficerowie, decymusi i katrup. Przy sąsiednim ogniu gromadzili się żołnierze. Nie było to regułą, ale zwykle rozpalano dwa ogniska.

– Dziwacznie ubrani byli ci wędrowcy – zaczął rozmowę.

– Golcy są całkiem nadzy.

– A te liście zasłaniające przyrodzenia?

– To im samo na jajach wyrasta, jak idą Drogą Trupa. Adams zrobił tak głupią minę, że Hjalmir parsknął śmiechem.

– No tak… No tak… Po to, żeby taki nie mógł dymać – wyjaśniał, rechocząc. – Babom też zarasta. Wyobrażasz sobie, co oni by tam wyprawiali, gdyby mogli…? Hyc w pary, odmieść zielsko z kamieni i myk do parteru. Płyty płaskie, to w tyłek nie gniecie. – Rechotał głośno. – Nic ich już nie czeka, więc gdyby mogli, to rżnęliby się na okrągło. Przecież tłumy chętnych, gołych bab są pod ręką. Dlatego właśnie każdemu wyrasta taki liść.

– A brańcy? – zapytał Adams. Podejrzewał, że ludność Krum to potomkowie odbitych z transportów.

– Przy okazji ci wyjaśnię. Dzisiaj już za późno. Jakbym zapomniał, to mi przypomnij.

Przy ognisku simpli rozmowa ożywiła się.

– Nasz korpuśny to jest cipa - ktoś zaintonował.

– A my dwaj jego ekipa - podchwycili inni.

– Tyle im wolno. – Hjalmir lekceważąco machnął ręką. – Odkąd tu jestem, wyśpiewują te same szyderstwa. Jutro obaj pójdziemy z Quirinu.

– Z Quirinu? Pachom ma więcej szczęścia. Dzisiaj sprowadził trzech brańców, w tym dwie kobiety.

Hjalmir niechętnie spojrzał na krnąbrnego niewolnika.

– Quirinu jest dobrym dowódcą. Poza tym Hugge odchodzi, a z Pachomem zaraz byś się zbratał. To tym gorsze, że już wkrótce nadejdzie sam Drubbaal. Lepiej, żeby cię spotkał przy mnie. Nie chcę stracić swojej forsy…

Adams nie miał żadnej ochoty bratać się z Pachomem, ale się nie odezwał.

75.

Nadejście Drubbaala opóźniało się. Sotnik odniósł wielki sukces, zgarniając ponad stu brańców. Stało się to jednak przyczyną obecnych kłopotów. Najpierw sporo czasu zajęło sprzedanie ich w Dolnym Mieście i okolicznych osadach. Rynek niewolników nie był wielki, nadmierna podaż obniżyła ceny. Na dodatek wywołało to silną reakcję Czarnych, które na swój niezorganizowany, jednak bardzo agresywny sposób próbowały przegnać legionistów. W kilku kolejnych potyczkach Drubbaal stracił sześciu ludzi, teraz musiał czekać na uzupełnienia z Krum. Nie opuszczał obozu na Nocnej Grani o kilkanaście kilometrów na wschód od Mrocznej Przełęczy, odpierając zażarte ataki Czarnych.

– Chodź, podszkolisz się. – Hjalmir wyrwał Adamsa z rozważań, jak by tu udoskonalić sandały, by nie męczyły stóp tak bardzo.

Adams zebrał się i zawinął w wypłowiały płaszcz legionowy, bo ciągnął ziąb.

Hjalmir szturchnął stopą drzemiącego Barbera.

Legionista instynktownie sięgnął po gladius. Widząc, że to swoi, rozluźnił się.

– Co jest?! Odpieprz się, katrup. Nic nie mam do twojego pomocnika.

– Odesłałeś już na dół tę swoją czarnulę?

– Co ci do tego?

– Kazałeś mi sprawdzić, czy nie ma syfa.

– Zapłaciłem uczciwie. Grosza więcej nie dostaniesz.

– Nie będziesz płacił. Sam chcę sprawdzić, czy uczciwie zarobiłem forsę. Gryzą mnie wątpliwości.

Barber zerknął uważniej.

– Tam siedzi, za kamieniami, przy innych brankach. – Błysnął białkami, wskazując kierunek. – Chcesz ją rozkuć?

– Nie trzeba.

Zmarznięte niewolnice tuliły się do siebie, szczelnie zakutane w opończe. Łatwo ją rozpoznali.

– Wstawaj. Mamy cię zbadać – rzucił Hjalmir.

– Znowu?

– Chora na syfa nie będzie gospodynią w Krum. Dziewczyna nie marudziła więcej, zebrała się i poszła za nimi, szczękając łańcuchem. Zatrzymali się za skałami.

– Rozbieraj się. Przepaskę też – powiedział Hjalmir. – Stań w rozkroku, żebyśmy ci mogli zajrzeć z przodu.

Obaj przykucnęli przed nią. Dziewczyna poddawała się oględzinom z widoczną przykrością i wstydem.

Jej łono zasłaniał okazały liść uformowany ze skóry. Wszystko miał jak trzeba: łodyżkę, żyłki, wystrzępione krawędzie, tylko że dotknięty, grzał jak ludzkie ciało.

– Już zaczął zanikać – powiedział Hjalmir. – Dwa miesiące i zrobi się jej z tego elegancka cipka. – Powiódł palcem po promieniu idącym w osi liścia. Dziewczyna cofnęła się zażenowana.

– No, stójże spokojnie. To tylko badanie. – Wskazał palcem małe pęknięcie tego promienia. – Na razie tędy sika, ale będzie coraz lepiej.

Dziewczyna wzdrygnęła się pod dotknięciem. Hjalmir zerknął porozumiewawczo na Adamsa.

– Starannie się wycieraj po sikaniu, bo może ci się zrobić zapalenie.

– Tak.

– Jest w porządku – powiedział Hjalmir. – Możemy wracać. Nie masz syfa. Barber będzie miał z ciebie pożytek.

Adams zauważył, że niewolnica zrzuciła sporo nadwagi.

– Tak. Odmłodnieje, wyszczupleje i wyładnieje – wyjaśnił chirurg. – W miarę jak fartuszek się cofnie i szpetota gdzieś się schowa.

– To jest fartuszek?

– Oni wszyscy wolą na to mówić fartuszek, nie listek. Facet ma wrośnięte w fartuszek zarówno jaja, jak i członek. Od spodu, pod liściem, można zauważyć ślady tych utensyliów. Jak chcesz, to możemy przebadać jakiegoś brańca.

– Wystarczy.

Dla Adamsa dni służby stały się podobne jeden do drugiego: zwiad głęboko na płaskowyżu, podkradanie brańców. Ani razu nie wziął udziału w potyczce z Czarnymi. Żołnierze wierzyli, że Czarnego nie da się zabić, póki ten jest po Stronie Trupa. Unikali więc bezpośredniego starcia po stronie pustynnego płaskowyżu, a bliżej Czarne nie chciały się zapuszczać. Zajęli się więc inżynierią. Nigdy dość schronów.

Nową kolebę wznieśli w ciągu kilku wypadów, teraz skutecznie chroniła przed okiem Czarnych. Dwóch zwiadowców drzemało, przykrywszy twarze płaszczami; Adams zerkał w kierunku odchodzących kolumn Golców, a korpuśny Chetti obserwował pozostałe kierunki.

Tam, dokąd podążały transporty, niebo było zawsze mroczne. Jakby słońce nie podnosiło się tak wysoko, by wprost oświetlać płaskowyż, jakby z tamtej strony drogę promieniom słonecznym przecinała jakaś niezwykle wysoka zapora. Z powodu specyfiki tutejszego klimatu Adams nie pamiętał prawdziwie słonecznego dnia, a tylko mniej lub bardziej zachmurzone lub zamglone; za najpiękniejszą pogodę miejscowi uznawali ciemne, brunatnoszare chmury, zwane Pieczęcią Sylwestra.

Zamierzał podzielić się tym spostrzeżeniem z korpuśnym, kiedy dostrzegł chmurkę w oddali, niby ruchome pasmo mgły, idące przy ziemi. Jakby wrysowane – zbyt wyraziste i dziwaczne. Szybko rosło, potężniało, nadlatywało z potężniejącym szumem.

65
{"b":"100661","o":1}