Литмир - Электронная Библиотека
A
A

94.

Pachom doglądał prac. Porównywał przebrania; próbował je ujednolicić (co – jak uważał Adams – było błędem). W przeddzień poprowadził z podoficerami odprawę. Przysłuchiwali się jej simple i Adams.

– Będziemy szli w oddaleniu od siebie – powiedział. – Lepiej nie tworzyć zwartej grupy. Różnice w naszym wyglądzie będą wtedy mniej widoczne, Czarne trudniej nas rozpoznają. Chodzimy innym rytmem niż one.

– Jak my sami rozpoznamy się między nimi? – spytał Bethmann.

– Tak samo: po sposobie chodzenia. – Pachom spojrzał po oddziale. – Szyk będzie taki. – Wziął do ręki patyk i zaczął nim kreślić kółka na suchej ziemi. – Prowadził będę ja. Za mną korpus Bethmanna. Zamyka korpus Aldnoya. Korpuśni zachowują kontakt wzrokowy ze mną, simple ze swoim korpuśnym. Krawiec przy mnie, jakby mój adiutant. Idziemy luźno, ale nie osobno, wolno zmieniać ten układ jedynie z ważnego powodu.

Pachom spokojnie wydawał polecenia. Wybierał się na akcję w nieznany teren, stawić czoło nieznanym trudnościom, jednak jego plan sprawiał wrażenie przemyślanego, rutynowego zadania.

„Dlaczego nie powie, że zostajemy wysłani na śmierć? Może wtedy się zbuntują, może wtedy uratują życie”, pomyślał nerwowo Adams.

Spokojne słowa Pachoma sprawiały, że straceńcza eskapada nabierała pozorów prawdopodobieństwa. Dla tych żołnierzy samobójczy rozkaz był nadal rozkazem do wykonania.

– Co w przypadku, jeśli jeden z nas zostanie zaatakowany? – spytał Adams.

Odpowiedziało mu lodowate spojrzenie oficera.

– Po naszej stronie Linii odpowiadamy walką. Po tamtej nie. I tak Czarne są tam nietykalne. Nie należy demaskować pozostałych uczestników wypadu.

Taka decyzja, choć logiczna, nie mogła mu przysporzyć sympatii żołnierzy.

– Prawo legionowe stanowi, że powinniśmy nawzajem dawać sobie wsparcie – zauważył Bethmann.

– Tak. Jednak po tamtej stronie Linii zaatakowanemu nie pomożemy, a skażemy wyprawę na niepowodzenie; demaskując się, wydamy wyrok śmierci również na siebie. – Logika Pachoma była nieubłagana.

Żołnierze niepewnie zerkali po sobie. Docierało do nich, że to wyprawa bez powrotu. Barber rytmicznie stukał hakiem w kamień. Niektórzy zaczęli szeptać.

Pachom ruchem ręki uciszył ich głosy.

– Przebieg Linii znamy aż po Strażnicę Hewensza, czyli jakieś dziesięć kilometrów od Nocnej Grani – powiedział. – Dalej nikt nie zaszedł. Nie ma więc pewności, że Linia stale biegnie górskim grzbietem.

Legioniści spojrzeli na niego z zaciekawieniem.

– Jakże mogłaby opuścić grań? – spytał Barber.

– Mówi się, że Linia idzie granią, bo to jest naturalna granica, jednak nie musi to być regułą. Tym bardziej my nie powinniśmy pozbawiać sami siebie szans na uratowanie kolegi w tarapatach, jeśli jesteśmy po Stronie Człowieka.

– Jak rozpoznamy, że jesteśmy w miejscu, gdzie atak ma szanse powodzenia? – Aldnoy miał nieruchomą, pozbawioną zmarszczek twarz lalki i małe, czarne, błyszczące oczka gryzonia. Adams nie przypuszczał, że ta twarz może kiedykolwiek cokolwiek wyrażać.

Pachom uśmiechnął się, wysuwając do przodu żuchwę. To była właśnie część planu, z której był dumny. Trochę teatralnie pokiwał głową.

– To jest zadanie zaatakowanego… – Powiódł wzrokiem po oddziale.

Odpowiedziały mu rozdziawione usta i bezmyślne spojrzenie Bethmanna. Pachom uśmiechnął się drapieżnie wprost w twarz korpuśnego. Bethmann zamrugał białymi rzęsami.

– Zaatakowany powinien jak najszybciej skrwawić Czarnego – powiedział Pachom. – Jeśli mu się powiedzie, niech uniesie gladius, pokazując reszcie krew na ostrzu. Wtedy dostanie rutynowe wsparcie: najpierw swojego korpusu, a jeśli trzeba będzie, to i reszty decymy. Z obrzynów palić tylko z najbliższej odległości, nie marnować amunicji.

Teraz miał swój oddział za sobą. Nikogo z tych ludzi nie należało zachęcać do walki. Taki sposób rozpoznania terenu odpowiadał żołnierzom.

– Kiedy wyruszamy? – spytał Bethmann.

– Jutro o świcie. Do nocy trzeba będzie znaleźć jakieś schronienie. Lepiej nie sprawdzać, czy Wiatr Noży rozpozna nas pod futrami…

– Przydałby się rekonesans – powiedział Adams. – Wyjść na krótko na płaskowyż i zmieszać się z Czarnymi. Najlepiej pojedynczo. Sprawdzić, czy rozpoznają nasze przebrania. Zagrożenie dla oddziału byłoby mniejsze, pewność wykonania zadania większa.

– Jest rozkaz, że mamy pójść od razu – odpowiedział sucho Pachom. Pytanie Adamsa było mu na rękę. – Bez rekonesansu.

Żołnierze spojrzeli po sobie. Adams już przekonał ich o konieczności rozpoznania. Drubbaal mógł wydać bezmyślny rozkaz, nie on nadstawiał tu karku. Akurat sotnik przechadzał się po wznoszonym pasie murów wokół obozu i wydawał polecenia murarzom.

Czarne po swojej stronie Linii były nie do zabicia. Jednak w bezpośrednim jej pobliżu można je było poważnie poranić i – przynajmniej chwilowo – okaleczyć. Wprawdzie odcięte części zrastały się w całość, a rany zamykały, jednak na pewien czas taki osobnik był wyeliminowany z walki.

W większym oddaleniu od Linii – tak powszechnie twierdzono – Czarnego nie udawało się nawet drasnąć.

Wieczorem Hjalmir przysiadł się do Adamsa. Może chciał zatrzeć przykre wrażenie po ostatnich targach.

– Pozostaw wszystkie pamiątki w obozie – powiedział.

– Pamiątki?

– No, wiesz… wszystkie dziewczyńskie czarowania, jeśli je przyjąłeś od jakiej panny.

– Byngoro czy myloro?

– Właśnie. Po tamtej stronie Linii może ci to ściągnąć na głowę kłopoty. Czarne wyczują choćby mały fragment duszy jakiegoś stworzenia. Zdemaskują cię od razu jako kilka dusz. Dla nich dusza to dusza, nie rozróżniają ich rodzajów. Kura albo człowiek, czy choćby skrawek krowiej duszy, świecą tak samo. Znalazłem kilka niezależnych zapisków mówiących to samo.

– Mam byngoro, truchoł, myloro i bukałę - powiedział Adams, sięgając po mały woreczek noszony za pazuchą.

– To cały komplet! Szczęściarz z ciebie.

– Co one oznaczają? Na przykład byngoro?

– Nie jestem ekspertem od dziewczęcych zaklęć, ale byngoro znaczy „będę cię widziała oczyma duszy”.

Adams wziął do ręki paskudztwo z pozszywanych oczu.

– O! Jakie świeże! Popatrz, te oczy są stale wilgotne. Nie zmętniały ani nie wyschły. To wartościowy czar – zauważył Hjalmir.

– Takie coś działa?

– Pewnie gdybyście oboje byli w Dolnym Mieście, to widziałaby cię w myślach. Tutaj, to nic pewnego.

– A to? – Adams wziął do ręki oplecione włosami gliniane rogi.

– Truchol halemza…? Znaczy „tylko my dwoje”. Nie będziesz myślał o innej dziewczynie ani ona o innym. Ale najważniejszy jest ten ludek, myloro. To wyłączność ciał: ona należy do ciebie, ty tylko do niej. Wyklucza zdradę.

– A taka kostka, bukala?

– To wasz wspólny dom, ale działa jakoś warunkowo… Znaczy, tylko jeśli poprzednie zostały założone i nie przełamane. Oj, mocno cię złapała tamta panna, mocno…

– Jak je zabezpieczyć?

– Najlepiej daj mi na przechowanie.

– O, nie! Schowam w sobie wiadomym miejscu. Hjalmir wybuchnął śmiechem.

– Rzeczywiście złapało cię to czarowanie. Podobno w takim właśnie przypadku te wszystkie cudactwa działają.

Adams zrobił głupią minę, nie odezwał się.

– Jeśli to od twojej czarnookiej panny… – powiedział szeptem Hjalmir -…to Drubbaal zabiłby cię nie raz, a cztery razy. Za każdy czar z osobna. Lepiej pozbądź się tego jak najszybciej.

Przed wieczorem Adams wyszedł na bezimienną płaśń, gdzie przebieg Linii był niepewny, ponad miejsce, w którym pod kopcami z głazów pochowano poległych legionistów, i w rozpadlinie między wantami schował talizmany. Przykrył je płaskim kamieniem.

84
{"b":"100661","o":1}