– To też dość przytomne spostrzeżenie. Skoro nauczono się malować sprawniej, kto wróci do dawnej żmudnej metody?
– A właśnie wróci. Po twoich nadejdą czasy, kiedy znów powstaną arcydzieła formatu poliptyku gandawskiego. Pojedyncze, wielkie dzieła, malowane przez całą karierę zawodową autora. Na dodatek powstaną w Europie. To jest właśnie przekaz o czasach, które dla ciebie dopiero nadejdą.
– A komuż by chciało się robić taką mrówczą pracę?
– Znajdą się tacy. Będzie ich całkiem sporo.
– Dlaczego? Potrafisz wyjaśnić coś tak dziwacznego?
– Tak.
Ibn Khaldouni umilkł i uważnie wpatrywał się w Adamsa. Milczenie przedłużało się.
– No powiedzże wreszcie. Nie daj się prosić.
– Czekałem tylko, czy zadziała jakaś blokada.
– Kiedyś już zauważyłeś jej działanie?
– Nie pamiętam.
– Wyjaśniaj.
– Malarz spodziewa się zarobić w ciągu życia godną kwotę. Ot, tyle, żeby starczyło mu na rozsądnie pojęte przyjemności. Wiesz: podróże, kobiety, miejsce do życia, spokój do malowania. Jeśli trafi się dość bogaty miłośnik sztuki, żeby kupić całą karierę malarza, to ten przez całe życie będzie malował dla niego jeden obraz.
– Malarz może się rozzuchwalić. Żądać kroci za swoją pracę.
– To się go zastąpi innym chętnym. Dlatego nie zażąda. Jest też inny powód: naprawdę twórca jest człowiekiem dość ascetycznym, jeśli lubi tak trudny i mozolny fach, jakim jest tworzenie.
– Twórca pragnie sławy.
– Jasne. Dlatego bogaty sponsor musi mu to zapewnić. Transmisje z procesu tworzenia… i takie tam.
– Bogaty koneser, kupując życie malarza, nie ma gwarancji, że od razu powstanie poliptyk gandawski.
– Gwarancji nie ma. Ale jeśli będzie wystarczająco dużo bogatych miłośników sztuki, a proceder stanie się popularny, to wśród kupionych znajdzie się talent miary Huberta van Eycka.
– Cieszę się, że powstanie dzieło na miarę jego dzieła.
– Niekoniecznie jest się z czego cieszyć.
Adams spojrzał na niego zdziwiony. „Obrazy malowano pośpiesznie, bo było wielu ludzi mogących kupić obraz, ale tani, a przynajmniej nie za drogi”, domyślił się. „Jak się ma wybór, to opłaca się raczej malować wiele obrazów tańszych”, jednak nie spytał o słuszność tej myśli – a nuż zadziała blokada w rodzaju milicjantów z pałkami.
170.
Jedyną rozrywką było gadanie. Zwykle opowiadał Adams. Historia drogi do Krum, potem niewoli u Hrabbana, wreszcie służby na Linii i pamiętnej wyprawy dawała się podzielić na dziesiątki epizodów. Ibn Khaldouni próbował analizować jego wspomnienia.
– Solidarność wśród Szczurów jest cechą niezbędną do utworzenia społeczeństwa. Wasze zależności służbowe nie były tu najważniejsze.
– Byli tacy, co poszli w ogień za dowódcą.
– To właśnie ta solidarność i zaufanie. Tu decyduje duma oraz umiłowanie wolności. To są cechy pierwotne, ale i najistotniejsze zespołu ludzi. Dlatego nawet Czarne chciały przechodzić na waszą stronę. Potem jednak w mieście te zalety giną, zastępuje je służalczość i uległość, a władca stara się przejąć jak najwięcej władzy. Wreszcie miasto starzeje się i upada. Póki sotnikiem jest oberszczur, człowiek nawykły do wolności swoich podwładnych, upadek Krum nie grozi. Mimo że stale jest kontrolowane przez behmetim.
– Jeśli Reutel narzuci swoją władzę Obermacajbabie.
– Tak. W przeciwnym razie byłby to początek końca Krum. Dotąd udało się w Krum połączyć dwie zalety różnych społeczeństw – powiedział Ibn Khaldouni. – Dlatego jeśli ich militarnie nie pokonają, sami nie upadną.
– Obecnie jest nieźle, bo legiony trzymają ufortyfikowaną grań. – Adams starannie wyskrobywał grysik z miski. – Strach wspominać, po jakich ścieżkach musiałem ganiać pod ich ogniem – wąskie, nachylone ku przepaści półeczki pokryte szutrowatym piargiem. Strach myśleć, a co dopiero po nich gonić.
– Mnie zdarzyło się kiedyś zjechać w koszu z wysokich murów miejskich. Też emocjonujące. A po co się pchaliście w tak parszywy teren? Nie lepiej było trzymać front w wygodniejszym miejscu?
– Na zboczu bylibyśmy jak tarcza dla ich kamieni czy strzał, a wybrzeże to ledwie wąski pasek uprawnego terenu.
– Ale Czarne niechętnie penetrowały Stronę Człowieka.
– Właśnie z powodu naszego oporu. Ośmielone naszą bezczynnością, prędzej czy później zlazłyby do Krum. Lepiej było trzymać front na linii wytyczonej przez Hevrensza-Trzy-Palce.
Kiedy indziej Adams opowiedział historię Griety.
– I rozebrała się przy tobie? Na gościńcu koło przechodzącej kolumny?
– Żeby mi pokazać, jak ją atakują.
– Była głupia.
– Głupia? Przecież wraca tam, aby gromadzić wiedzę.
– Jeszcze szuka wiedzy, skoro aż tam była? To Głupia Grieta – Ibn Khaldouni skwitował bezlitośnie.
„Przesłuchania ustały, tylko ja godzinami relacjonuję swoją historię”, pomyślał Adams. „Gdzieś przecież muszą być ukryte mikrofony, a sam dobrowolnie wywlekam szczegóły swojego życiorysu. Trzeba tu więcej ostrożności”. Rozejrzał się po sali, a potem spojrzał na Ibn Khaldouniego.
Ten odpowiedział mu znaczącym spojrzeniem.
– Ciebie wiąże z tym miastem znacznie więcej niż mnie.
Ibn Khaldouni usiadł w kucki na ławce z nieheblowanych desek, którą rano przyniósł im strażnik. Po wycofaniu zarzutów Adamsowi przysługiwało krzesło. W magazynie akurat mieli ławeczkę. Starczała dla obu.
– Nie jestem przekonany.
– Znasz więcej jego zagadek.
– Znać nie znaczy rozwiązać.
– Jednak część z nich rozwiązałeś?
– Prawdopodobnie tak.
– Poznałem tu kiedyś dziewczynę. Nazywała się Liliane, była Francuzką. Potem jakby zmieniła się w kogoś innego, pofrunęła.
– Przecież ją pamiętam.
– Jak ona się naprawdę nazywała?
– Nie powiem ci. – Ibn Khaldouni rozejrzał się dookoła, następnie zebrał się z ławki, przykucnął w kącie celi, gdzie zebrała się warstewka piasku czy pyłu, i palcem napisał: „Llth”.
– Kropki? – spytał Adams.
– Co…?
– Nie dziwi cię, że niektóre litery mają kropki?
– Prawda. Są też kropki, po jednej.
Adams uzupełnił je wedle tutejszej reguły samogłoskami: „Lilituhu”. Słyszał kiedyś podobnie brzmiące imię od Człekousta.
Odtąd stałym elementem rozmów stało się pisanie palcem po zakurzonej posadzce. Trzeba było podejść, schylić się i wyrysować właściwe litery. Kurzu było za mało, aby zmieściło się całe zdanie. Ibn Khaldouni godzinami łaził po celi, więc za kolejnym okrążeniem czytał przekaz. Nieco gorzej było w drugą stronę, bo chudy jak wieszak filozof kucał teatralnie i hałaśliwie. Najmniej rozgarnięty klawisz musiał odgadnąć, co ten ukrywa!
Obaj siedzieli naprzeciw siebie na pryczach.
– Zawsze zastanawiałem się, dlaczego te same rzeczy mają wiele nazw. To przecież rozrzutność. Liter nie jest wiele, a przez to krótkich słów też nie ma w nadmiarze.
– Ale nazwy tej samej rzeczy nie zawsze znaczą tyle samo. Oddają niejako jej różne strony. – Ibn Khaldouni lubił filozofować; nie zauważył zamiaru Adamsa.
– Ale jedne bardziej, inne jakby mniej starannie.
– Na pewno, ale trudno tu o jakąś sensowną skalę. „Khaldouni, chłopie, przestańże to roztrząsać…”, pomyślał niechętnie Adams.
– Myślę, że każdy z nas może porządkować je sobie na własny użytek – powiedział.
– Tak, tak… – Ibn Khaldouniego to ożywiło. Zerwał się i zaczął nerwowo krążyć. – Jasne. Potem to już tylko problem, jak te skale ujednolicić. – Spojrzał bystro na Adamsa.
– My dwaj możemy te skale ujednolicić.
– Całkiem możliwe – przerwał mu Ibn Khaldouni. – Wspólne obserwacje. Siedzimy tu przecież już trochę czasu.
– Możemy tę skalę ujednolicić – powtórzył Adams. Ibn Khaldouni odpowiedział spojrzeniem.
– Nasz dobry pan, Człekoust, bardzo rozsądnie administruje Miastem pod Skałą.
– Tak.
– Nasz dobry pan, Uombocco – Adams zaakcentował tę nazwę – ponosi większość trudów zarządzania.