Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Tłumaczyłem ci już różnicę – powiedział Behetomotoh, który rozsiadł się za biurkiem. – To przebiegło inaczej… – urwał. – Ale coś z Kadmona jest wypisane na jego twarzy. Przypatrz się uważnie, Panie z Morza.

– Taak – mruknął Leviahatannah. – Pamiętam, oczywiście. Synalek wplątał się w tę grę, no nie…? Synalek musi być podobny. – Badawczo spojrzał na Adamsa. – Na jakiś sposób rzeczywiście jest podobny.

– Natura tego podobieństwa nie jest oczywista na pierwszy rzut oka.

– Przecież widzę więcej niż zewnętrzną powłokę. Rozmowa toczyła się ponad głową Adamsa. Skute archaicznymi kajdanami przeguby zdążyły zdrętwieć; bolała żuchwa zgniatana wielką jak bochen dłonią Leviahatannaha, niby obcęgami. Ten wreszcie puścił Adamsa.

Więzień zaczął niezdarnie rozcierać sobie szczękę skutymi rękoma.

– To była kałuża…? – wysapał.

– Dla ciebie cała kraina! – huknął olbrzym.

– Dla mnie krainą było już Dolne Miasto.

– Właśnie! Śmieszny, mały bunt garstki drobinek!

– Wyłamali się spod twej władzy…? – rzucił Adams. „On włada nimi administracyjnie, ale stracił nad nimi rząd dusz…”, pomyślał. „Już nie należą do niego, nie różnią się od innych ludzi. Tyle że żyją w tamtym miejscu”. Spojrzał na Pana z Morza poważnie.

Ten domyślił się lub odczytał jego myśli.

– Czym dla mnie jest taki skrawek…?! – Pogardliwie wydął mięsiste wargi. – Małe miasteczko i parę osad. To jest nic! – Zaczął w złości uderzać pięścią w stół.

„To dlaczego tego nie zgnieciesz?”, pomyślał Adams. „Może próbowałeś, a oni odparli twój atak…?”

Widać to pytanie wypisane zostało i w jego oczach, bo Leviahatannah znowu wrzasnął:

– Legion!? To ledwie ze siedemdziesięciu, może osiemdziesięciu żołnierzy! Też mi legion!

Adams wiedział, że lepiej nie podnosić wzroku, bo znowu oberwie. Widać rzeczywiście obowiązuje swoista symetria i w kraju Leviahatannaha są miejsca, małe jak punkty, wyłączone spod jego władzy.

165.

Renatę umieszczono w pojedynczej celi. Mówiąca zdarła z niej strój, jednak jej nie pobiła. Uderzyła tylko kilka razy i niezbyt silnie. Potem już żadna inna funkcjonariuszka nie posunęła się do przemocy fizycznej.

Uwięziona otrzymała szary drelich więzienny: bluzę i spodnie. Na dodatek drugą zmianę ciepłej bielizny i kapcie. Dwa razy dziennie strażniczka przynosiła jedzenie, którego Renata nigdy wcześniej nie kosztowała. Nie smakował jej więzienny wikt.

Co drugi dzień przychodziła resocjalizatorka. Groźna, masywna baba wzbudzała jej lęk. Łypała na nią rozbieżnym zezem wodnistych oczu i wygłaszała swoje opinie i pouczenia, którym Renata musiała potakiwać. Dużo mówiła o uwolnieniu Renaty i obowiązku rozwijania się, jaki na Renacie nieuchronnie ciążył. Czasami Renatę korciło, żeby spytać o jakie uwolnienie chodzi Mówiącej, skoro nie można opuszczać nawet izby, jednak lodowate spojrzenia funkcjonariuszki zniechęcały do żartów.

Po wygłoszeniu dwudziestominutowego pouczenia Mówiąca wyciągała notatnik i rozpoczynała wypytywanie więźniarki. Chodziło głównie o detale życia w Krum oraz o ucieczkę kanałami. Po wysłuchaniu odpowiedzi Mówiąca, drapiąc się po tłustym brzuszysku, notowała je niezdarnymi kulfonami półanalfabety, ignorując znaki przestankowe. Po wizycie resocjalizatorki Renata oddychała z ulgą i upewniwszy się, że ciężkie kroki Mówiącej ucichły już na korytarzu, ustawiała zydel w stałym miejscu, na wydrapanych jego nogami śladach na posadzce.

Nudziła się w samotności, lecz było to lepsze niż natrętne indagowanie Mówiącej. Ustawiała zydel zawsze w tym samym miejscu: takim, by z niego widać było w oknie ograniczony linią murów fragment błękitu. Takiego nieba nie znała i jeszcze nie zdążyła się nim nasycić. Było zadośćuczynieniem za jej obecne, dziwne bytowanie.

Nie czuła się źle. Stale jednak rozmyślała o swojej sytuacji. Błogosławiła chwilę, kiedy Hemfriu jednak powstrzymał się i jej nie wziął. Wtedy zdecydowała się dać mu chociaż trzecie dziecko, by inne nie ubiegły jej jeszcze bardziej, ale teraz, bez stroju, jak udowodniłaby, że pozostała mu wierna? I tak nie było pewne, jak Hemfriu się zachowa. Na Linii były tylko Złote Gabery, i to nie jego wina, że im uległ, bo wiadomo, że ta istota to nieszczęście dla narzeczonej i tragedia dla żony. Ukradły mu dwoje pierworodnych dzieci, ale wrócił; jednak w tym olbrzymim mieście roi się od niewiast. Mówiąca wygląda szpetnie, ale choćby te strażniczki: urodziwe nie są, ale zdrowe, rumiane, postawne. Piersi nie mają dużych, ale jak szerokie biodra, jak mięsiste uda. Taka kobieta potrafi zarządzić dużym gospodarstwem, potrafi rodzić synów do późnych lat. Hemfriu nie wyglądał na interesownego, ale który mężczyzna potrafi być stały w swoich uczuciach? A jeśli zwodził, mówiąc, że ją kocha? Jednak zatrzymał się, kiedy mógł dostać wszystko – czyli dowiódł, że kocha. Ale jeśli zrobił to w jakimś celu? Jaki mógł mieć cel, skoro powstrzymywał się resztką woli?

Na ucieczkę dała się namówić, bo czuła, że przy nim jest jej miejsce. A teraz, kiedy straciła wszystko, co miała, co z nią będzie, jeśli Hemfriu ją porzuci? Przecież nie zawarli formalnych zaślubin.

Nie chciała wrócić do Krum, choć tam zostałaby szanowaną gospodynią i żoną decymusa, który skończył służbę, tak zasłużonego dla społeczności. Wszyscy poważaliby ją, szczyciła się przecież najwyższym tarhatum w całej miejscowości. Miałaby dom, służbę, niewolników i całe lata, żeby zapomnieć o dziwnym niewolniku, który zawrócił w głowie jej i jej kuzynce, a potem w krótkim czasie został szanowanym chirurgiem i oficerem pretorii.

Tutaj trafiła do nieoczekiwanego miejsca: gwarnego, tętniącego życiem, w tłum ludzi – wprawdzie po drugiej stronie krat, jednak mając nadzieję, że prędzej czy później oboje do nich dołączą. To obietnica, jednak równie dobrze bytowanie w tym mieście może okazać się gorsze niż w Krum.

Nie, stwierdziła po namyśle, przy emerytowanym decymusie nie starczyłoby lat na zapomnienie o Hemfriu i o jego słowach. Dobrze, że wtedy na górskiej polanie, w cieniu nadpływającego kadłuba Pana z Morza, zgodziła się dzielić jego los. Żeby tylko on dotrzymał obietnic…

Dopiero parę dni później pierwszy raz wyprowadzono ją z celi. Dwie strażniczki szły szybko, trzymając broń niedbale przewieszoną przez plecy. Spoglądała z respektem – delikatna forma samopału nie wykluczała jego skuteczności. Renata z trudem nadążała za milicjantkami. Wiedziała, że aresztantowi nie wolno pozostać w tyle, gdyż może to zostać uznane za wykroczenie i ukarane obcięciem racji żywnościowej. Dlatego obie rosłe niewiasty gnały przed siebie, nie zwracając uwagi na więźniarkę. Zresztą, jakżeby stąd uciekła? Może biegiem…? Mimo karykaturalnej otyłości obie rumiane strażniczki były w niezwykłej formie fizycznej. Renata z najwyższym trudem nie zostawała z tyłu.

Człekoust siedział w swoim biurze za masywnym rzeźbionym biurkiem, w wielkim fotelu obitym sztuczną skórą. Mimo ogromu mebla Człekoust wydawał się rosły, wysoki, o rasowej twarzy skrywającej tajone namiętności.

– Witam w moim kraju – powiedział, nie podnosząc się z fotela. Dłonią wskazał Renacie drewniane krzesło aresztanckie.

Usiadła.

– Jak ci się tu podoba, Ponownie Urodzona? – Uśmiechnął się.

Bez wątpienia był jeszcze przystojniejszym mężczyzną niż Adams. Najprzystojniejszym, jakiego w życiu widziała Renata. Zanim poznała Adamsa, znała tylko niewolników, synów gospodarza oraz żołnierzy o zwierzęcych, brutalnych twarzach i takichże obyczajach. Człekoust wiedział o tym i wręcz próbował ją zahipnotyzować wzrokiem. Ona jednak czuła, że musi strzec się go z całej siły. Był fizycznie podobny do Hemfriu: wysoki i szczupły, jednak wzrok Hemfriu był przedłużeniem spojrzenia Renaty, jego myśli jakby następowały po jej myślach lub prowadziły je za sobą. Wzrok Uombocco był niepokojący i arogancki, myśli nieprzeniknione.

– Wiem, gdzie trafiłam. – Spojrzała na niego poważnie. – Baśnie mówiły, że Most wiedzie do szczęśliwego kraju Azahaela, gdzie kobiety są piękne jak motyle. Śledcze powiedziały mi, że to tutaj.

145
{"b":"100661","o":1}