Zdyszany Krippel dogonił Hellweiga, kiedy makabryczna biesiada dobiegała końca.
99.
Adams wreszcie odnalazł Pachoma. Zbyt wysforował się przed oddział, rozmawiając z Grietą. Dotarł do miejsc, gdzie było już ciemno. Półmrok nie stanowił wielkiej trudności, tym bardziej że rozjaśniało go fosforyzujące światło latarń rozmieszczonych na wysokich, zwykle ceglanych słupach. Przypominało ono blask próczywa trzymanego w ręku przez Latarnika w Krum. Grieta nazywała te konstrukcje Latarniami Umarłych. Przy jednej z nich Adams zaczekał na Pachoma.
– Uważaj na Krippela – powiedział dowódca.
– Nie widzę go za nami. Z tyłu majaczą tylko Bethmann i Wentzel. Idą zbyt blisko siebie.
– Krippel został zdemaskowany. Jako Golec idzie w pochodzie. Poznaje naszych i głośno woła o pomoc. W ten sposób wskazał Czarnym Hellweiga. Rozszarpały go na strzępy.
– Nie mogę iść z dala od kolumny, żeby nie budzić podejrzeń.
– Warto go wypatrzyć i iść za nim. Jednak trudno go poznać, bo skorupa już mu prawie obrosła fartuszkiem.
– Gdzie teraz jest?
– Wysforował się do przodu. Myślałem, że cię rozpozna. Musiałeś go minąć, czekając na mnie.
– Wlokłem się z boku. Mógł nie zauważyć, jak zginają się moje kolana.
– Myślę, że poznaje naszych po rozcięciu na plecach. Ja mam futro wiązane z przodu.
– Ja też.
– Powoli się ściemnia – powiedział oficer po chwili. – Dawno minęliśmy grzyby skalne, a nawet przy nich nie byłoby dobrego schronienia przed Wiatrem Noży.
– Trudno ocenić, jak długo już idziemy – zauważył Adams. – Mnie się wydaje, że zawsze szliśmy.
– Mnie też. Staram się ocenić upływ czasu na podstawie światła. Jest go coraz mniej. Spore te konstrukcje. – Pachom gestem wskazał słup latarni. – Nie słyszałem, żeby Hevrensz coś takiego wznosił po tej stronie.
– Tego nie wzniósł żaden legionista. Mur zdobiony, spajany. Kunsztowna robota kamieniarska. A każda z tych latarń działa. Myślę, że to jedną z nich Hevrensz zburzył, myśląc, że zmieni kierunek wędrówek Czarnych. Co dalej, dowódco?
– Każdy na własną rękę stara się dotrzeć jak najdalej, o świcie zawraca, spotykamy się na płaskowyżu, przy grzybach skalnych – powiedział. – Wtedy wydam nowe rozkazy. Na razie nie widać skarbów ani bogactw obiecywanych przez Drubbaala.
Pachom zwolnił, aby przekazać rozkaz Aldnoyowi i Bethmannowi. Decymus nie wiedział, że tutaj świtu nie ma.
Adams poszedł dalej sam. Odpowiadało mu to. Wiedział, że ma najlepsze przebranie. Większym niebezpieczeństwem dla niego byli inni legioniści. Zdemaskowania przez Czarne mniej się obawiał.
Zbliżył się do idącej wzdłuż kolumny Golców dorosłej gabery, niedużej, jego wzrostu.
Czasem potykała się po ciemku, kwitując to gardłowym chrapnięciem. Parę razy spojrzała na niego. Teraz też podeszła bliżej.
Adams przez naciągniętą skórę poczuł na dłoni uścisk Czarnej. „Nadzwyczaj mocny chwyt”, ocenił.
Sam spróbował odpowiedzieć równie energicznie. Ledwie widoczna ręka majaczącej w mroku sylwetki stanowiła nieoczekiwane oparcie. Starał się stąpać pewnie, miękko wyczuwać stopami podłoże, nie tracić równowagi na ruchomych kamykach. Czuł ostry zapach idącej gabery. Inne dorosłe Czarne też pomagały sobie w mroku trzymaniem się za ręce.
Szemranie Golców przerodziło się w jęki i skamlenie. Maszerujący potykali się, obijali stopy na niewidocznych przeszkodach. Trzymali się za ręce z towarzyszącymi im Suchymi, jednak uchwyt kościanych dłoni był przykry, przy gwałtownych ruchach twarde krawędzie kości mogły poranić.
Jękom Golców towarzyszyły wrzaski i ujadania Stworów Mroku. Niewidoczne w ciemności, wyciem oznajmiały swoją obecność. Może marzły, może bały się samotne w mroku. Ich przesycony niezwykłym bólem, żałosny głos był trudny do wytrzymania.
„Tu świeci jedynie mrok”, pomyślał Adams.
W mroku i chłód stał się bardziej dokuczliwy. On sam, grzany tuniką, kolczugą, a przede wszystkim grubym futrem Gaberci, nie marzł, jednak nadzy ludzie dotkliwie odczuwali zimno. Wcześniej goli z wyboru, teraz nawet gdyby chcieli, nie mieli czym się odziać. Zęby same zaczynały szczękać. Wolny marsz nie rozgrzewał. Wkrótce słychać było jęk i zgrzytanie zębów całej kolumny pieszych, zagłuszane ujadaniami Stworów Mroku.
Na dodatek zerwał się mocny, mroźny wicher: ostre igiełki chłodu kłuły skórę. Z początku wiatr wiał w twarz, potem nieco ocieplił się, zmienił kierunek i powiał w plecy.
Adams poczuł, jak coś otula futro na jego hełmie. Małe łapki kurczowo wczepiły się w czarne kudły; nietoperze skrzydełka z całych, wątłych sił przyciskały się do sierści. Na plecach czuł niewielki ciężar uwieszony na futrze, jeszcze dwa inne wędrowały ku górze. Wreszcie dotarły do karku i głowy i znieruchomiały.
„Żeby który nie znalazł zapięcia”, pomyślał niechętnie o szukających schronienia szczeniakach.
Szli tak godzinę za godziną, tempo marszu spadło, choć i tak było za szybkie dla obijających stopy do krwi Golców. Wreszcie mrok osłabł, wyłoniły się zeń zarysy idącej obok gabery, zaraz potem z drugiej strony kontury niskiej, kwadratowej, gołej grubaski sapiącej w marszu. Wystarczyło machnąć ramieniem, a wszystkie szczeniaki zerwały się do gwałtownej ucieczki.
– Przed nami pusto – burknęła gabera. Puściła dłoń Adamsa i przyśpieszyła. Zajęła miejsce nieco przed nim, by zmniejszyć odstęp od poprzedzających ich Czarnych.
Rozjaśniało się nadal. Blask był anemiczny, jakby zielonkawy, lecz dzięki samemu światłu odnosiło się wrażenie, że jest cieplej. Wiatr przygnał świecącą chmurę. Sunąca nad głowami masa fosforyzowała zielonkawo, to znów fioletowo, kiedy indziej jarzyła się karminem.
Ujadania Stworów Mroku ucichły; co chwilę słychać było pośpieszny tupot ich łap.
Golcy przestali szczękać i zgrzytać zębami, a kiedy było już na tyle jasno, że mogli bosymi stopami wybierać najlepszą drogę, jęki ucichły.
Chmura jarzyła się i pulsowała nad głowami. Jej jaśniejsze i ciemniejsze miejsca układały się w ciągle zmieniające się pasma. To światło rozbłyskało jaśniejszymi kalafiorami, to w innych miejscach pojawiały się mroczne obszary. Twarze Golców wyglądały w tym świetle chorobliwie lub trupio.
Stało się widno jak w pochmurny dzień. Tak jasnej chmury Adams jeszcze nigdy nie widział. Golcy wrócili do swych tanecznych podrygów. Jedni sami, inni popędzani kłapnięciami szczęk groźnych, skrzydlatych czworonogów, skradających się przy ich łydkach.
Adams zauważył Stwora Ciemności, który wił się i skręcał na ziemi. Młodziak miał zwiędłe i uschłe skrzydła, gadzie kończyny pokurczone, dziwacznie pozakręcane i zmarniałe. Psi pysk z zadziwiająco ludzkimi brwiami i wolimi, przekrwionymi oczami wykrzywiał grymas wielkiego bólu i cierpienia. Nie ujadał, tylko wył boleśnie, a głos ten co chwila przechodził w żałosny jęk.
Adams przystanął przy męczącym się stworze. Chciał obejrzeć przemianę. Podejrzewał, że tak właśnie rodzi się dojrzały Czarny.
Stwór wił się coraz energiczniej, konwulsyjnie wyginał w kabłąk. Wreszcie skóra na jego grzbiecie pękła. Wyciekło parę kropel ciemnej krwi. Wyłonił się segmentowany grzbiet. Czarny skrętami ciała wysuwał się ze starej powłoki. Nie miał już kończyn, a tylko wężowate, podzielone na segmenty ciało. Gdy mocno zginał swoje skręty, spomiędzy stwardniałych segmentów wyłaniała się biaława błona, może cienka skóra.
Smok przedzierzgnął się w węża. Nie wszystkie Czarne wstawały z czterech nóg na dwie. Czasami przemiana omijała jedno ze stadiów organizmu.
Psi pysk z wyrzutem spojrzał na Adamsa i przeistoczony Czarny falistymi ruchami ruszył w drogę. Radził sobie nad podziw sprawnie, wkrótce zostawił z tyłu idącego wolnym krokiem człowieka.
Powiał mroźny wiatr, ostre igiełki wdarły się pod odzienie. Z kolumny znów dobiegły złorzeczenia i szczękanie zębów. Stwory Mroku zaniosły się żałosnym wyciem.