Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Strażnik pokazał ręką, by Adams się odsunął.

Zamiast tego Adams podszedł do schronu.

– Odsłoń mi pole! – krzyknął strażnik.

– Myślałem, że chce pan kupić wódkę, sierżancie.

– Za ile?

– Dwieście syceli. – Cena była wysoka, ale o tej porze zapasy alkoholu już się kończyły.

– Podaj butelkę.

– Żarty, panie sierżancie…? Najpierw forsa.

– No, pewnie. Weźmiesz ją i zwiejesz.

– Ma mnie pan jak na talerzu. Seria i po mnie. Jasne, że nie zwieję.

– Sto syceli, butelka i następne sto.

– Niech będzie. – Adams wyciągnął rękę po banknot. Podał w zamian butelkę. Tamten ją odkorkował.

– Jeszcze setka, panie sierżancie.

– Aż setka…? – Strażnik wycelował karabin maszynowy w Adamsa. – Wystarczą trzy, może cztery. Naprawdę dobrze strzelam. Spadaj, dupku!

– No, jak tak można! – Sto syceli było dobrą ceną za półlitrówkę okowity. Adams oddalił się pośpiesznie. Strażnik mógł dla zabawy posłać mu kulkę w plecy. Zwykle strzelali plastikowymi albo śrutem o krótkim zasięgu, więc nie wahali się palić prosto w tłum, wybierając jednego winowajcę.

Od drugiej strony bramę wspierał kamienny osiłek. Przed nim umieszczono drugą budkę. Adams spróbował tej samej taktyki, ale strażnik sam go przywołał gestem dłoni.

– Zachowuję się spokojnie, panie strażniku.

– Masz wódkę?

– Jeszcze tak.

– Po ile?

– Sto pięćdziesiąt za pół litra.

– Trzymaj. – Strażnik po prostu podał mu dwa banknoty. Adams odwdzięczył się butelką.

– Jeśli trzeba, mogę zorganizować jeszcze jedną.

– Starczy. Jestem na służbie. – Przecięta blizną twarz skrzywiła się w uśmiechu.

Adams oddalił się ostrożnie. Spokojny może być groźniejszy niż nerwus. Jednak strażnik nie otworzył ognia. Adams przysiadł na zrolowanej kurtce. Należało odczekać.

Impreza biegła swoim trybem: jedni byli spici, naszprycowani lub oszołomieni, inni spali. Gołe striptizerki posilały się w przerwie tańca. Dygotały w ziąbie przedświtu. Nadciągnęła wilgotna, przejmująca chłodem mgiełka. Oślepiające błyski stroboskopu i psychodeliczna muzyka nie były w stanie poderwać nikogo. Pary symulujące kopulację leżały po prostu na sobie, bo tak cieplej. Bez ruchu, nikt przecież nie obserwował, czy pracują. A może już spali.

Chłód był sprzymierzeńcem Adamsa.

Obaj strażnicy pili szybko. „Podziwiać wygarbowane gardła…”, pomyślał. Ziąb doskwierał coraz bardziej. Pijani mniej czuli, ale i tak musieli marznąć. Pierwszy skończył chytrus. Strzelił w powietrze. Adams odwrócił się.

– Ty! – Machnął na niego strażnik.

Adams, teatralnie zataczając się, ruszył wprost na wycelowaną paszczę karabinu.

– Druga! – rzucił strażnik.

– Kończy mi się już.

– Zrobię w tobie parę dziur i spuszczę, co wypiłeś. – Milicjant ledwie trzymał się na siodełku. Adams odsunął się z linii strzału.

– Bierz setkę. – Strażnik podał mu garść drobnych. Butelka powędrowała przez kratę.

Adams podjął decyzję. Spokojnie ocenił pole rażenia karabinu maszynowego. – Ciężka służba? – zagaił.

Strażnik w kojcu naprzeciw drzemał wygodnie rozparty. Jemu wystarczyła jedna butelka.

– Dzisiaj spokojny dzień – odpowiedział strażnik i zębami zdarł kapsel butelki.

– Zdrowie, panie strażniku. – Adams przytknął flaszkę do ust, udając, że pije.

– Niech będzie. – Strażnik wypił i wytarł usta rękawem munduru. Był zupełnie pijany.

Adams skorzystał z chwili nieuwagi i skrył się za stopą olbrzymiej kariatydy. Pozbył się butelki i pobiegł ku sześciometrowej kracie. Żadnych krzyków ani gwizdka. Co chwila wszystko rozbłyskiwało światłem stroboskopu. Tu nie mógł się ukryć, liczył na swoją szybkość. Był na celowniku większości karabinów maszynowych; jedynie przed najbliższą budką skrywało go najpierw udo, potem biodro i pierś kariatydy. Żelazo było pokryte odchodami ptaków, odstający lakier ranił palce. Adams szybko piął się po kracie. Bogate zdobienia ułatwiały wspinaczkę, chociaż poprzeczne pręty rozmieszczono dość rzadko. Nie przypuszczano, że ktoś spróbuje tędy ucieczki. Sforsowanie rzędu ostrych szpikulców, kończących pręty, zajęło chwilę. W dół było łatwiej, krata częściowo go zasłaniała. Zszedł do końca, nie ryzykował skręcenia nogi przy skoku.

Dalej biegiem przez alejkę i trawnik. Był już przy Cayleiach. Teraz musiał rozstrzygnąć, czy jest w korytarzu, czy w salce. Cayleia, z której kiedyś wyszli z Liliane, stała bliżej alejki, dlatego wtedy nie zauważyli drugiego okazu. Nie było czasu, żeby obejrzeć drugą Cayleię, pobiegł od razu do tej bliższej. Zresztą poznał tabliczkę z odłupaną emalią.

W pniu były trzy dziuple. Wspiął się do tej od strony ścieżki. Wewnątrz otwarte drzwi, zza których wyłaniał się oświetlony łagodnym światłem korytarz. Nie chciał tam pójść.

Niebo szarzało. Rozległ się gwizdek. Porządkowy pilnujący drzew był coraz bliżej. Chyba Ribnyj.

Teraz biegiem w lewo, ku najbliższej dziupli. Ribnyj był tuż, tuż. Nadbiegali inni funkcjonariusze. Ktoś wystrzelił w powietrze. Adams szybko wspiął się po ostrych nierównościach kory, starając się dotykać dłonią tylko przez rękaw kurtki. Rozpędzony Ribnyj walnął o drzewo, raniąc dłonie o gruzły pnia i twarde włoski Cayleii.

Adams wszedł do dziupli i natychmiast stracił równowagę: porwał go nurt wody.

48.

Toczył się w głąb, obijał o kamieniste dno, dławił wodą. Zaskoczenie szybko minęło – trzeba się było ratować. Wartki nurt strumienia wyznaczał kierunek. Adams usiłował ułożyć się nogami naprzód, a gdy głowa wynurzała się z wody, łapał powietrze. Znów uderzenie w plecy. Odepchnął się od kolejnego głazu. Kamień oślizgły, jakby porośnięty brodą glonów. „Skąd glony rosnące w całkowitej ciemności?”, przemknęła myśl. Ale tu nie było przecież całkiem ciemno. „Można zedrzeć palce, próbując odpychać te kamienie. Byle nie głową pod powierzchnię”. Znowu wdech. Szum wody.

„Dobrze wybrałem, to jednak prawy korytarz…”, tłukło się pod czerepem. „Uważać na głowę. Jedno uderzenie i roztrzaskam czaszkę…”

Kamienie uderzały rzadziej. Nurt się uspokoił, choć przyspieszył. Łatwiej było łapać powietrze. Próbował wykasływać wodę z płuc. Kiedyż to się skończy…? Przetarł dłonią oczy. Prąd niósł go rodzajem skalnego korytarza. Dlaczego łomot wody tak ogłusza? Nagle umknęła spod niego. Poleciał śladem strugi. Przytomnie złapał głęboki haust powietrza, zanim przywaliła go kipiel. Nie próbował walczyć, lecz natychmiast poszedł pod powierzchnię. Starał się zejść jak najgłębiej – lot był krótki, wodospad nie powinien mieć głębokiego kotła. Adams przeklinał w duchu sprawność fizyczną, zmarniałą za biurkiem. Płuca zaczęły boleć. Wreszcie kipiel zamarła. Dał się nieść wynoszącemu prądowi. Pracował szerokimi ruchami ramion.

Łapczywie złapał powietrze. Drugi raz i trzeci. Woda płynęła tu wolno, leniwie. Obejrzał się: wodospad miał ledwie trzy, może cztery metry wysokości. Spieniona struga wyrywała się z rygla czarnych skał i spadała perlistym łukiem.

„Roztrzaskało by mnie o nachylony próg”, pomyślał. „Jak tutaj prawidłowo rozpoznawać rozgałęzienia…? Z formuły zostało jeszcze tere… prawy, lewy, prawy, lewy. Proste. Człekoust nie wiedział, że znakiem v notowano też samogłoskę u. Dureń…”

Adams odpoczywał, płynąc spokojną żabką. W korytarzu panował półmrok. Światło sączyło się z góry, gdzie ściany zbliżały się ku sobie, przechodząc w skalną szczelinę.

Spróbował zgruntować – woda sięgała do ramion. Było coraz płyciej, chociaż korytarz nie rozszerzał się. Wkrótce wygodniej było brodzić, niż płynąć, zawadzając kolanami o piaszczyste dno. Wreszcie woda skończyła się. Ociekając, wyszedł na piasek.

Ubranie najlepiej było wysuszyć na sobie, nie marzł nawet w mokrym. Zapałki przemokły zupełnie. Latarka zawinięta w plastikową torbę przetrwała. Usiadł na suchym piasku, zapałki rozłożył pojedynczo. Co jakiś czas trzeba zmienić pozycję, kiedy rozgrzana wilgoć zacznie parzyć skórę. Wyłączył latarkę, zapadła prawie ciemność. Tu nie docierało światło znad wodospadu. Dopiero po chwili oczy przyzwyczaiły się do ciemności – z dalszej części korytarza dochodziła subtelna poświata.

39
{"b":"100661","o":1}