Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jego nie pogryzł człowiek – wyjaśnił chirurg. Zmierzył zasięg rany. Ledwie sięgał od końca do końca, rozcapierzając dłoń. – Widzisz…? – uczył Adamsa. Legionista cierpliwie leżał. – Gdy uważnie obejrzysz ranę… O, tu. – Przejechał palcem po spuchniętej linii. – Tutaj busierec wyciągnął zęby… Wychodzące z rany kły zrobiły te boczne cięcia.

– Barber ciął go przez pysk, dlatego mnie puścił.

– Tylko raz zacisnął szczęki, ale nie poprawił. Nie rozżarł tej rany.

Ranę już umyto. Skóra wokół niej była mocno zaczerwieniona, brzegi uniesione i rozsunięte, wewnątrz widniał rozszarpany mięsień.

– Trochę szycia, hę! – Hjalmir rzucił uśmiech pacjentowi.

– Nie odetniesz mi, panie, ramienia?

– Wasz katrup by uciął…?

– Milczenie żołnierza było wymowne.

– Trzy sycele będzie za szycie.

Rany pozostałych też wymagały szycia. Hjalmir rozpakował swoje rzeczy.

– Twój kolega to niezły rzeźnik – powiedział Adams. – Żeby amputować ramię w takim stanie…

– Grizius właściwie ma rację. Mała szansa, że to nie zagnije. Ukąszenia Czarnych paskudnie się goją.

– Trzeba odkazić.

– Znowu te twoje teorie, hę…?

– Właśnie. Trzeba tę ranę myć i myć.

– Wody już nie ma. Zbierze się dopiero trochę na rano.

– Przemyć wódką, samogonem.

– Dobrze. Tak zrobimy. Jak żadna z tych ran nie zropieje, dostaniesz pół sycela.

Adams pokręcił głową.

– Zropieje na pewno. Ale może obejdzie się bez amputacji.

– Cha, cha, cha…! Toż ja nie mówiłem, że zamierzam ci dać te pół sycela…

Rany żołnierzy Adams przemył ich własną wódką; rozwierał je i wymuszał krwawienie. Dwóch cicho syczało, trzeci tak zacisnął zęby, że słychać było zgrzytanie. Cięcia zostały zadane pazurami Czarnego.

Hjalmir zszył pogryzionego.

Przyszła kolej na pociętych.

– Wolisz, żebym ja to zeszył za półtora sycela, czy mój niewolnik za pół sycela? – powiedział do pierwszego, zanim Adams zdążył zaprotestować.

Pierwszy z nich wybrał fachowca, drugi debiutanta. Adams uważnie śledził pracę mistrza. Hjalmir szył rozdartą skórę na plecach żołnierza. Ponure zadowolenie nie opuszczało jego gęby.

„Lubi być podziwiany…”, pomyślał Adams. „Każdy naukowiec lubi być podziwiany”, poprawił się w myślach.

Kiedy wypadła jego kolej, wymył zakrwawioną igłę w wódce, jedwabne nitki też zamoczył. Hjalmir pokiwał głową z uznaniem. Doceniał teatr, ale nie miał przekonania do Adamsowych guseł.

Szycie nie było trudne. Ranę dało się ściągnąć palcami. Kłopot sprawił węzełek. Adams wiedział, że chirurdzy zakładają każdy szew osobno, przerywał więc pracę co ścieg i wiązał końce. Nie potrafił powtórzyć sposobu szycia Hjalmira, który używał jednej nici, zawężlając kolejny szew na poprzednim.

Odciął nożem końce nitek i ranę zabandażował.

Hjalmir przyglądał się jego robocie. Pacjent odliczył mu pół sycela należności.

72.

Pod wieczór Hjalmir postanowił wyjść na spotkanie wracających decym Pachoma i Quirinu. Czasami każda minuta mogła mieć znaczenie dla transportowanych rannych.

Najpierw wspięli się niewyraźną ścieżyną po piargu do posterunku na kulminacji grzędy, następnie łatwa wspinaczka w dobrze urzeźbionej skale wyprowadziła ich na grań. Dalej, nie przekraczając jej, samym ostrzem lub zasypanymi szutrem półkami wiodła powietrzna ścieżka ku Mrocznej Przełęczy. Stamtąd otwarł się niezwykły widok: Z prawej w dole wybrzeże i Krum, z niewielkim kształtem trupiej głowy – warowni, dalej kilka innych, małych osad. Od lewej rozpościerało się nieznane pustkowie, rozległy, łagodnie opadający płaskowyż.

Zeszli na siodło Mrocznej Przełęczy, zaznaczone kilkoma wysokimi kopczykami z płaskich want.

Stąd wyraźna ścieżka sprowadzała ku płaskowyżowi. Tutaj teren wyglądał jeszcze bardziej pusto niż od strony Krum. Niebo ciemniało na horyzoncie, jakby osłonięte od słońca piłą skalnej grani. Skała była tu szara, bez liszajów, porostów czy poduszek mchu. Przysypana drobnym żwirkiem lub grubszym piargiem. Poniżej przełęczy ślady ścieżek wydeptanych przez żołnierzy ginęły wśród leżących równo, jakby ułożonych bezsensowną pracą olbrzyma, okazałych, płaskich want. Skała wietrzała kolejnymi warstwami, kiedyś mozolnie osadzonymi przez wodę. Jedyną roślinnością były kłęby suchych, kolczastych gałęzi. Niektóre leniwie toczyły się z powiewami wiatru. Czasem zatrzymywały się za wantami. Miejscami wszystkie pustacie między wantami zatkane były kłębami cierni.

– Uważasz, panie, że ci dwaj podrapani umrą od tego?

– Niby dlaczego?

– Skoro zakażenie tego ramienia da się powstrzymać tylko odcinając rękę…

– Z pojedynczych zadrapań Czarnego da się wyjść, chociaż się długo ślimaczą. Pogryzione ramię to gorsza sprawa.

Zbliżał się ku nim powracający oddział. Żołnierze prowadzili grupę ludzi. Legioniści maszerowali raźnie, z bronią na ramionach; niektórzy pogwizdywali. Brańcy zawinięci w pledy szczękali łańcuchami.

Na czele szedł oficer w szkarłatnym płaszczu, w kilcie o zielono-czerwonym tartanie, napierśniku i hełmie z grzebieniem. Nieco niższy od Adamsa, atletyczny podobnie jak Hjalmir, ale nie tak kwadratowy. Uśmiechnął się do chirurga.

– Szybko zeszło w Krum, Mistrzu. Tęsknota za robotą wzięła?

– Tam też było trochę roboty.

Oficer miał zimne, zielononiebieskie oczy, jasne włosy i zarumienioną, pokrytą piegami skórę na twarzy. Skóra źle znosiła górskie słońce. Oprócz piegów tworzyły się na niej kalafiorowate narośla. Mimo twardej, wąskiej linii ust i kwadratowej szczęki twarz oficera wydała się Adamsowi znajoma. Domyślił się, że ma przed sobą brata Adali.

– Quirinu już wrócił?

– Na razie wy wracacie. Pachom uśmiechnął się.

– Na moich dzisiaj nie zarobisz. Brańcy sami garnęli się w ręce. Czarnych nie uświadczył. Do roboty będzie tylko podbite oko. Jeden się szamotał z gołą panną…

– Było trochę roboty w obozie. Nie narzekam.

– A ty? – Pachom wskazał podbródkiem Adamsa.

– Kupiłem go od Hrabbana. Będzie moim pomocnikiem.

– Aa… to on. – Pachom zlustrował go wzrokiem.

– Drubbaal daleko?

– Nie pojawi się prędzej niż za parę dni. – Pachom teraz uśmiechał się do Adamsa. Nie był to zły uśmiech. – Napór Czarnych przytkał go w obozie na Nocnej Grani. Bethmann, doprowadźcie oddział do obozu – rozkazał korpuśnemu.

Ten rzucił rozkaz, żołnierze ruszyli jego śladem, za Pachomem pozostało jedynie dwóch nieskutych brańców. Jeden z nich przypominał Kuczera: miał chudą, czarniawą twarz, kości policzkowe jakby mu spróchniały i zapadły się do wewnątrz. Był zgięty w krzyżach, zgarbiony, z głową podaną do przodu.

– Słyszałem o tobie – powiedział Pachom. – Rzadko mówi się tak wiele o niewolniku.

Twarz Adamsa przybrała uprzejme zdziwienie. Pachom spojrzał chłodno na niego. Hardy niewolnik nie budził sympatii.

– Ojciec zadowolony z prezentu?

– Z Kuczera? Najbardziej zadowolony jest Marcupij. Upija go jednym kubkiem wina albo hary i potem ma ubaw.

– Racja. Nie będę ojcu przysyłał następnego alkoholika.

Pachom sięgnął za pas po służbowy obrzyn i obojętnie, z odległości pół metra, strzelił w głowę brańcowi. Chlapnęło rozbryzgującym się mózgiem. Bezgłowe zwłoki skręciły się cudacznie, upadając.

– Ściągnij z niego szmatę. Przyda się następnym – rzucił do drugiego z brańców.

Adams zmartwiał, widząc nagłość tego wyroku. „Ten zbrodniarz ma taką siostrę…?”, pomyślał.

– Ten drugi to syfilityk. – Hjalmir wskazał na klęczącego brańca ściągającego z bezgłowego trupa opończę. – Tamten poprzedni nie był jeszcze taki zły.

– Syfilityk?

– Nos zapadnięty, przebarwiona skóra. Nie mam wątpliwości. Pachom zmełł przekleństwo. Dobył miecza i ściął brańca. Z szyi popłynęła struga krwi.

– Syfilityków nie należy ścinać – przyganił chirurg. – Choroba może przejść po nożu.

– Po nożu?

– Po krwi syfilityka.

62
{"b":"100661","o":1}