Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dobrze jest być z naukowcem.

– Tym korytarzem będzie najwyżej sto pięćdziesiąt metrów do następnej furtki – brnął dalej.

– Furtki.

– No właśnie.

– No i co z tego?

– Jak to, co? Dalej w głąb tego labiryntu.

– Właśnie! – to było parsknięcie. Czasem koty tak parskają. – Nie zanotujesz poprawnie drogi i się pogubimy. Śmierć głodowa z pewnością nie jest przyjemniejsza od innych rodzajów śmierci.

Nie odpowiedział. Jej słowa były jak zimny kawałek żelaza wciskany pomiędzy żebra.

– Wiesz, chciałam tylko powiedzieć, że po tych lochach nie należy się szwendać w ciemnościach. Te drzwi, korytarze, dziwaczne modele przyrodnicze. A jeśli trafi się drugi śniegowy rumak z rogami…?

– Mechanitony, ruszając się, wydają dźwięki.

Oboje zamilkli. Odpowiedziała im cisza, w której własne tętno już po chwili staje się głośne.

Liliane pierwsza nabrała powietrza.

– Myślę, że są wyłączone – powiedział.

– Więc co teraz?

– Śpimy do rana. Jak się rozjaśni, dotrzemy do celu. „Ciekawe, gdzie się zbudzę ze snu o latających jednorożcach i przepięknej francuskiej przedszkolance”, pomyślał.

– Co…? Gdzie śpimy? – spłoszyła się.

– Jeśli nie uważasz mnie za zwierzę biorące wszystkie kobiety w zasięgu ramion, to ułóż się obok mnie. – Takich rzeczy nie mówi się do kobiet ze snu. Tam fabuła rozwija się autonomicznie. Milczała, więc dodał: – Położę się na posadzce. Mam grube portki, nie powinienem bardzo zmarznąć.

„Wszystko przez te moje zasady”, pomyślał. „Nawet we śnie zachowuję się przyzwoicie…”

Nie spał jednak ani chwili na posadzce. Wszystko potoczyło się w takt marzenia sennego: bez zbędnych słów ułożył się obok niej, a ona zaraz wtuliła się w niego. Pocałunki smakują jak owoc awokado, jej pocałunki właśnie tak smakowały. Odzienie jakby samo się zsuwało. Za mocno ugryzła go w ucho. Aż zamrowiło, i skarcił ją:

– Przestań.

– Mhm.

Łatwo było przedrzeć się przez warstwę jej bielizny. Pod spodem Liliane była wspaniała: skóra ciepła, sucha, leciutko szorstka, a kwiatki piersi wyraziste i sprężyste. Z koronami od spodu, a króciutkimi łodyżkami do przodu.

Zachowywała się biernie. Jak cudowna lalka, choć trochę zbyt lalkowato. Powiedział jej o tym.

– Przecież właśnie tego chcesz.

Trudno było odpowiedzieć, gdy słowa trafiały w sedno. Piersi miała większe, niż myślał, i bardziej sterczące. Gdy wodził po nich palcami, wydawało się, że niteczki doznań snopkami wędrują w głąb Liliane, sprawiając jej frajdę. Nie przestawał delikatnie pieścić jej piersi, dekoltu i brzucha. Wydawało się mu, że śni cudowny sen na jawie, nie chciał go przerywać.

Później gdzieś rozsiał resztki ich odzienia. Miał ją jeszcze raz, a myśli uciekały do krainy posiadania. Odnosił wrażenie, że zrobili to setki razy, ale przecież tak może być tylko we śnie. Jej ciało widoczne w półmroku przypominało malowidło. Pokrywały je pasy, to białe, to sinawe; to blade kwiaty o niebieskich liściach; to znów złote tarcze lub łodyżki z kolcami. Szczyty jej piersi otaczały złote obręcze, jeszcze podkreślone rzędem kółeczek.

– To posklejane włoski…?

– Sam zobacz.

Jak włoski wystawały setki małych kółeczek, które leciutko pociągnięte ustami przydawały piersi Liliane bądź jej brzuszkowi delikatnych fałdek.

„To istota ze snu. Tak przecież nie może wyglądać kobieta…”, coś mu podpowiadało.

Ulicą obok przechodzili jacyś ludzie. Nie zauważali nagiej pary leżącej na zniszczonej kanapie.

„To tylko sen, można z nimi zrobić, co się chce… Łatwo sprawdzić”, pomyślał.

Zerwał się z kanapy i podbiegł do przechodzącej dziewczyny. Ta ospale usiłowała się odwrócić. Nawet nie próbowała odbiec. Była odziana w wydekoltowaną suknię z brązowego, grubo tkanego płótna, luźno wiszącą na szerokich ramiączkach.

Bez wahania, mocnym szarpnięciem zdarł ją z niej. Pod spodem nie miała nic. Nie próbowała zasłonić nagości, tylko obojętnie przestąpiła workowatą sukienkę. Adams był zdumiony: Senny twór marnie przypominał nagą kobietę. Pokrywała ją gładka, cielista powłoka. Jej piersi nie miały szczytów, a podbrzusze było gładkie, nie podzielone. To przywilej sennych wymysłów, że nic nie kryje się pod ich zewnętrzną powłoką. Jak u ruchomego manekina szerokimi szczelinami zaznaczały się połączenia źle dopasowanych fragmentów. Wiskozowe włosy ledwie trzymały się plastikowej głowy. Odkręcił tę głowę i odrzucił; następnie dłonie i ramiona. Tułów był lekki, pusty w środku. Nogi same się przewróciły. Adams skrzywił się z niesmakiem.

Dobiegł go chichot Liliane. Odwrócił się. Wygodnie ułożona na sofie piękność wyciągała ku niemu dłoń o smukłych, długich palcach.

– Wracaj już, moja bestio – powiedziała. Na jej zarumienionej twarzy widniał biały, tygrysi deseń. – Zawsze tak traktujesz nieznajome…?

Zdążyło go owiać chłodne powietrze ulicy. Wrócił w rozgrzane ramiona Liliane.

– Pozrywam ci te wszystkie kółeczka – mruknął. – Aż krew pocieknie.

– Nic z tego. Możesz spróbować. – W miarę jak jej twarz kraśniała, biały wzór rysował się coraz bardziej wyraziście.

Delikatnie pociągnął za jedno z kółeczek. Napięło skórę i zaraz potem wysunęło się z wykłutych otworków. Leciutki krążek z białego plastiku.

– Najpierw pozbawiłeś mnie dziewictwa, a teraz zniszczyłeś makijaż. To okropne…! – zachichotała.

Zbyt mocno złapała go zębami za ucho. Aż krzyknął. Niepotrzebnie, bo czar snu prysnął.

10.

W korytarzu było jasno. Ściany białe, obok tylko sekretarzyk z fornirowanego drewna, którego brązowe apliki przedstawiały to bodące się kozły, to satyra zderzającego się łbem z kozłem, to wreszcie bodące się satyry. Blat sekretarzyka ozdobiono blaszanym wizerunkiem kosza z odrzuconą pokrywką, otoczonego splotem drzemiącego węża. Ani śladu arcydzieł ze snu, mechanitonów.

Obok na kanapie Liliane cichutko chrapała. Kobieta potrafi uroczo chrapać, właśnie jak Liliane: cicho, spokojnie, dźwięk był przyjemny, chciało się otoczyć ją ramionami. Adams uczył się smakować chrapanie ukochanej kobiety.

Spróbował zbudzić ją lekkim pocałunkiem i zaraz potem drugim. Uśmiechnęła się jeszcze przez sen i objęła go ramieniem. Kolejny pocałunek obudził ją.

Na powiekach miała senną wydzielinę. Leciutko przetarł je palcem. Cofnęła się odruchowo, jakby mówiąc: „To należy do mnie…”. Przetarła oczy. Ale zaraz uśmiechnęła się znowu.

– A jak umyjesz mi zęby, hę…?

– Palcem.

– Ty świntuchu.

Była tak piękna. Jej powieki nie wymagały farby, rzęsy były niewiarygodnie długie.

– Cieszę się, że tu trafiłem. Nawet jeślibym miał potem odsiedzieć w areszcie.

– Mówisz jak pijany.

– Mmm… Wiem, co mówię. W całym moim życiu, pieprzonym życiu mola bibliotecznego, liczy się tylko to, że wlazłem do tego labiryntu.

– Tylko to, że tutaj wlazłeś?

– Dlatego, że ciebie poznałem.

– A co we mnie szczególnego…? – próbowała się droczyć. – Beznadziejna opiekunka kalekich dzieci.

– To ma znaczenie. Każdy ma kaleką duszę. – Przyglądał się jej. Piersi przyjemnie wznosiły się, kiedy leżała. Trzymał ją w pętli swoich ramion, jakby bał się, że ten skarb mu umknie. Miała gładką, jasną skórę. Znikły niebieskawe cienie pod oczyma.

Jakoś tak za szybko przebiegło to jej ranne ubieranie się.

– W drogę, mój władco – powiedziała. To nie był ton poddanego, ale zabrzmiało mile.

Adams miał ochotę jeszcze poleżeć na starej kanapie z odłażącymi złoceniami, ale powiedział:

– No pewnie, przecież musimy się stąd wydostać, zanim śmierć głodowa ściśnie nas suchą łapą…

– Chodź. Razem jest przyjemniej. – Jego słowa nie poruszyły jej. Uniosła ramiona, przeciągając się jak kot. Zerknęła przy tym przez ramię, czy wywiera wystarczające wrażenie.

– Ach, tak. No, tak – burknął, gramoląc się z posłania. Rzeźbiona kanapa wspierała się na wilczych łapkach. Przyszarzały materac z krótkimi frędzlami zdobiony był ledwie widoczną lamówką z meandrem. Obicie zużyte, podarte na krawędziach. Może to eksponat podlejszej klasy. Ale przynajmniej wygodny.

9
{"b":"100661","o":1}