Литмир - Электронная Библиотека
A
A

49.

Adams przystawał w marszu, wysypywał piasek z butów, na skórze robiły mu się otarcia. Zamiast smrodu siarki pojawił się odór kanału, mieszanina woni sfermentowanych fekaliów i gnijących resztek żywności.

Smród nieznośnie narastał.

– Och, nie! – wyrwało się Adamsowi. Dalszą drogę zamykała krata z grubych pionowych prętów, przeżartych rdzą. Za nią korytarz urywał się ciemnością.

Pręty umieszczono zbyt gęsto, by głowa zmieściła się między nimi. Od góry wbetonowano je w strop korytarza; na dole znikały w piachu. Spróbował rozgiąć dwa z nich. Ustępowały z najwyższym trudem. Spróbował kopania w piasku. Butem szło najszybciej. Po pół metra osiągnął podłoże, w które wbetonowano pręty. Kamieniem można by kuć. Jednak tutaj korytarz starannie obmurowano: regularne ściany, półkolisty strop i równa warstwa piasku. Żadnych luźnych kamieni.

Wybrał parę najbardziej przeżartych rdzą prętów. Owinął je kurtką, aby nie poranić rąk. Próbował rozciągać pręty zarówno obiema dłońmi, jak i jedną, zapierając się barkiem. Potem, opierając się o ścianę, pchał nogami jeden z nich. Wkrótce głowa przechodziła swobodnie.

Przelazł na drugą stronę kraty. Jeden z prętów obluzował się w dolnym betonowym gnieździe. Adams wyłuskał go, usuwając grudy wyłupanego betonu.

„Przyda się do obrony”, pomyślał i wyginając prętem na wszystkie strony, ułamał go u góry.

Po drugiej stronie kraty korytarz urywał się ciemną, cuchnącą pustką. Świeca nie rozświetlała czerni, na dodatek oślepiała. Wreszcie dostrzegł zarys stropu i przeciwległej ściany. Wyglądało tak, jakby korytarz kończył się nad salą czy większym poprzecznym tunelem.

Mocny stożek światła latarki wydobył przeciwną ścianę korytarza idącego w poprzek dotychczasowej drogi. Półkoliste ściany, ceglane sklepienie i charakterystyczny smród nie pozostawiały wątpliwości: Adams stał nad kanałem ściekowym. Należało pójść w prawo, choć dalszy marsz tropem sunącej wolno czarno-burej, odrażającej masy będzie trudny do zniesienia.

Myśl o zanurzeniu się w ścieku wywoływała dreszcz obrzydzenia. Nawet trudno było tam się dostać: zamknięty kratą korytarz opadał gładką ścianą.

Adams zrolował kurtkę i zawiązał rękaw wokół pręta kraty. Postawił jedną świecę, dwie pozostałe i zabezpieczoną workiem foliowym latarkę wtłoczył w kieszenie spodni, pręt wetknął w zęby.

Trzeba było zsunąć się z przegięcia, potem w dół. Stopy dotknęły chłodnej mazi. Dalej opuszczał się na rękach, coraz głębiej w fekalia. Bolały zaciśnięte na pręcie zęby. Zadrżał z obrzydzenia, gdy nogi zanurzyły się już całe. Kiedy chłodną wilgoć poczuł na brzuchu, ogarnął go wstręt – być może nie uda się dosięgnąć dna i trzeba będzie w tym płynąć. Trzymał w dłoniach koniec rękawa kurtki. Z tej pozycji trudno by było wydźwignąć się z powrotem.

Musiał zaryzykować. Nabrał powietrza, zamknął oczy i puścił kurtkę. Zanurzył się po ramiona, a stopy dotknęły dna. Odszedł parę kroków na środek kanału. Dno było płaskie. Chłodna wilgoć sunęła w prawo, lekko znosząc Adamsa.

„W ciemności przegapię kolejne rozgałęzienie drogi”, pomyślał.

Uniósł latarkę i gdy obciekła z nadmiaru wilgoci, przez folię nacisnął wyłącznik. Światło wydobyło szczegóły na obu ścianach korytarza. Dostrzegł obły zarys ekskrementu, leniwie sunącego przed nim. Nie zdołał powstrzymać torsji. Kożuch wymiocin z wolna wyprzedził go we wspólnej wędrówce. Obawiał się zakażenia. Mógł mieć jakąś rankę czy otarcie, a to całe płynne świństwo wnikało do otworów ciała.

Opierał się prądowi, podpierając żelaznym prętem. Latarkę to zapalał, by sprawdzić, czy droga się nie rozgałęzia, to znów gasił, by oszczędzić baterii, a oczom widoku.

Jeśli nie pobłądził, to czeka go jeszcze „ere”, a najbliższy skręt ma być w lewo.

Poziom ścieku opadał wolno, lecz stale. Obecnie sięgał Adamsowi do pasa. Można było latarkę zatknąć do kieszeni na piersi. Ręce nie drętwiały od ciągłego trzymania nad głową. Nagle potknął się na czymś wystającym z dna, co się poruszało. Włosy stanęły mu dęba na samo wyobrażenie krwiożerczego stwora.

Zaraz zauważył, że coś innego popycha go od tyłu. Stopą wyczuł obły kształt. Zaraz za nim taki sam. Czaszki. Znowu jego droga przecięła się z trasą tańczącego korowodu. Aby się upewnić, przytrzymał pręt pod pachą i sięgając w głąb przed siebie i w lewo, garścią złapał za włosy idącego człowieka, który ledwie do pasa wystawał z dna.

„Przynajmniej nie tańczą…” Ponowne zazębianie się przestrzeni pochodu i przestrzeni kanału nie dziwiło go.

W wielu miejscach na powierzchni pojawiały się bąble powietrza wydychanego przez idących. Skąd brali pod wodą powietrze na wdech, pozostawało tajemnicą.

„Śledzą mnie, czy co…? Jakby tak roztrzaskać drągiem któryś z trupich łbów…?” Jednakże jeśli wykluczyć hipotezę spisku, to gdyby wraz z nimi wszedł w ścianę korytarza, trafiłby tutaj, czyli wtedy skręcił we właściwą stronę.

Dno kanału znowu opadało. Wkrótce maź sięgała Adamsowi do ramion. Z lewej strony ział owalny otwór bocznego kanału. To musiała być dalsza droga, przecież należało skręcić w lewo. Pójście dalej prostą drogą było tym razem wyborem skrętu w prawo.

Adams spróbował płynąć nad zanurzonym pochodem. Energiczne ruchy nóg uniosły go z dna. Jak sądził, ominął kościotrupa z lewej. Opuszczając nogi na dno, wyrżnął stopą w czyjeś ramię. Wsparł się na pręcie. Ktoś napierał na niego. Na powierzchni gnojówki pojawiały się wielkie bańki. Kolejny sus i kolejne lądowanie.

Był wściekły, że chcą go zabrać ze sobą. Irytowała owa determinacja i milczący, konsekwentny napór. Stopniowo zbliżał się do bocznej ściany kanału. Jeszcze jedno odbicie – chyba zawadził o czyjąś czaszkę. Już był przy ścianie. Parę kroków i osiągnął wylot bocznego kanału.

Rzucił pręt i latarkę w ciemność przed siebie. Teraz stożek światła rozjaśnił boczny korytarz. Złapał dłońmi za krawędź wylotu i odepchnął się nogami. Czyjeś słabe dłonie próbowały go ściągnąć z powrotem. On jednak leżał już na brzuchu na dnie bocznego kanału. Parę gwałtownych szarpnięć i kopniaków udaremniło anemiczne próby zwleczenia go z powrotem. Jeszcze jedno odbicie i wczołgał się w głąb kanału. Uniósł się na rękach i powstał. Spływały zeń strużki cuchnącej masy.

Zdejmowanie odzieży nie miało sensu. Tylko zebrał z twarzy cuchnącą ciecz, wycisnął wilgotne włosy i strzepał dłońmi nadmiar płynu z ubrania. Miał nadzieję, że nie wywiąże się infekcja od powierzchownych otarć na dłoniach, pozostałych po walce z kratą. Nie zmusił się, by zlizać gnojówkę i wyssać ranki.

Z brunatnej masy nadal wydobywały się bańki powietrza. „Szerokiej drogi. Mam nadzieję, że się więcej nie spotkamy”, pomyślał.

Bocznym kanałem sączyła się cienka strużka gnojówki. Latarka oświetlała cały obwód korytarza. Omijał kawałki kału i nierozpoznawalne resztki.

Droga wiodła podziemiami Miasta pod Skałą. Jeden kanał, teraz drugi. Sceneria niemal zwyczajna.

Kod był symetryczny, identyczny dla idących z naprzeciwka. Należało skręcać, zupełnie jakby wracał drogą, którą tu wszedł, przez pierwsze salki. Może więc to już podziemia Rzymu, a tą drogą uda się wrócić z miasta, gdzie niektóre kobiety fruwały w powietrzu, a inne powstawały z płatków chleba i z wina?

Podpierając się drągiem jak laską, podreptał dalej.

41
{"b":"100661","o":1}