Литмир - Электронная Библиотека
A
A

66.

Symmachs wrócił następnego wieczoru. Towarzyszył mu niski, krępy, barczysty mężczyzna o ponurym wejrzeniu borsuka. Był to Hjalmir, chirurg z sotni Drubbaala. Przybył w wybłyszczonej zbroi legionowej: w hełmie z krótkim, gęstym jak szczota, czerwonym pióropuszem; napierśniku i nagolenicach oraz w przerzuconym przez ramię czerwonym płaszczu. Na wieczór przebrał się w zwyczajne, cywilne łachy, jednak przy pasie miał krótki pałasz, a o blat stołu oparł służbowy obrzyn. Adams nie mylił się: to pozbawiony kolby wojskowy karabin, model z czasów pierwszej wojny światowej. W zestawieniu z resztą uzbrojenia stanowił dziwny anachronizm. U żołnierzy garnizonu ani razu nie widział broni palnej. Skoro oddziały liniowe zaopatrują się w tak nowoczesną broń, to trzeba dotrzeć do źródła ich zaopatrzenia, a mogło nim być tylko jedno miejsce: współczesny Rzym.

Hrabban przyjął chirurga obfitym posiłkiem i napoił niezłym winem. Oczywiście nie najlepszym, nie tym z omszałego gąsiorka skrywanego w głębi piwnicy.

– Ciężko tam jest…? – zagaił.

Hjalmir spojrzał na niego z niemiłym rozbawieniem.

– Tak jak było – burknął łaskawie. – W zeszłym tygodniu ciąłem trzy nogi, dwie pod, jedną nad kolanem. Jednemu wyprali flaki, pozszywałem, co się dało, ale i tak umarł.

Adams został wyznaczony do usługiwania biesiadnikom. Widać Hrabban realistycznie oceniał wrażenie, jakie sprawiali obaj jego synowie. Stojąc w gotowości z dzbanem, Adams łowił uchem rozmowę.

– Tu w mieście ludzie stale myślą o wojnie. Nasłuchują wieści. Ze strachem wypatrują, czy wróg nie nadchodzi.

Adams nie odczuwał, że żyje w obleganym mieście. Było wiadomo, że toczy się wojna, że nad miastem wisi groźba, ale nie pamiętano o niej na co dzień. Żołnierze pilnujący rogatek przypominali raczej najeźdźców niż obrońców. Trudno mu było wyobrazić ich sobie jako dzielnych synów i braci kobiet, które tak obcesowo traktowali przy rutynowych kontrolach na posterunkach.

– W Dolnym Mieście ludzie bawią się dobrze, a tymczasem nasze chłopaki nadstawiają dupy.

– Sam mam syna w waszej sotni.

– Pewnie nie narzekacie, żeście się go pozbyli. W sotni nie ma ochotników – naciskał chirurg.

– Akurat trafiło na Pachoma. Mam jeszcze dwóch synów.

– Tamci głupsi od Pachoma…? – Hjalmir łypnął złośliwie na Adamsa. – Głupsi niż ten niewolnik, hę…?

Adams poczuł się nieswojo.

– Jak będzie trzeba, to Symmachs albo Illation zasilą sotnię.

– Mnie tam bez różnicy. To sprawa Drubbaala. Na razie nie potrzeba uzupełnień. Nasz dowódca traci niewielu żołnierzy. Potrzebowałby raczej krzepkich tragarzy, może trochę tarcz. Ten tutaj wygląda na zdrowego i silnego, jak na swój wiek.

– Jak trzeba, to go możecie zabrać ze sobą. Je więcej, niż przynosi dochodu. – Wolał oddać dobrego niewolnika niż drugiego syna. Gorgonij mógł w końcu samodzielnie prowadzić rachunkowość. Do tej pory dawał sobie radę.

– Drubbaal nie rozkazał.

– Ale go oddam, jak będzie trzeba. – Hrabban kiwnął kielichem, trzymanym w masywnej łapie porośniętej rudą szczeciną, na znak, by mu dolać. Wychylił duszkiem jeden i drugi i zapatrzył się przed siebie.

– A wiesz, śmieciu, co Czarne robią ze złapanymi tarczami…? - Hjalmir zwrócił się wprost do Adamsa.

Oczywiście nie dostał odpowiedzi.

– Rozrywają na strzępy, na wąskie paseczki, potem żrą, żrą, a ich mlaskanie niesie się po dolinie.

Gospodarz wodził niewidzącym, mętnym spojrzeniem.

– A Stwory Mroku są jak wściekłe psy. – Hjalmir pociągnął wielki łyk, aż chlupnęło w gardle. – Dorwą cię za Linią i w mig odgryzą stopy, a ty będziesz się czołgał, wlokąc za sobą krwawiące kikuty.

Hrabban stuknął czaszką o blat stołu. Adams co chwilę dolewał Hjalmirowi. Niechże wojak wreszcie uśnie.

– Trzymaj się, śmieciu, chirurga Hjalmira, a nie pożałujesz. Nie trafisz do tarcz. - Nieoczekiwany przypływ sympatii nadszedł z falą wypitego alkoholu; jego ranny odpływ zabierze sympatię ze sobą. – Jak masz pewną i delikatną rękę, będziesz pomagał przy amputacjach. Ostatnio chlasnąłem pomocnikowi dwa palce… – Zachichotał.

Niedopity żołnierz był nieobliczalny. Należało jak najszybciej spić go do zwałki. Hrabbanowego wina ubywało w szybkim tempie.

– Pokaż rękę, śmieciu. Adams wycofał się pod ścianę.

– No, pokaż, śmieciu, łapę, bo ci utnę, a potem i tak obejrzę! – Hjalmir niezdarnie próbował dobyć pałasza.

Adams podsunął mu dłoń pod nos. Ostrożnie, jak dzikie zwierzę, gotów do odskoku. Hjalmir przyglądał się, nie mogąc zogniskować wzroku.

– Trochę poraniona i są odciski – powiedział wreszcie. – Ale odciski świeże, a stawy ani nie rozdęte, ani usztywnione gośćcem. Po dwóch tygodniach będziesz najlepszym pomocnikiem chirurga, jakiego miała sotnia Drubbaala.

Puścił dłoń Adamsa. Przygarbił się.

– Niezwykła dłoń… wąskie palce – mruczał. – Spracowane, zdarte, no, jasne… ale ty nie jesteś z niewolników, śmieciu… A może ciebie podesłał Pan z Morza w sobie wiadomej misji…? Muszę cię ściągnąć na nowego pomocnika. Tylko jak przekonać sotnika, żeby cię nie ukatrupił… – mówił coraz ciszej i coraz mniej wyraźnie. Wreszcie miękkim, płynnym ruchem ułożył się do snu na blacie.

Broń Hjalmira wyglądała zdumiewająco. Była to strzelba lontowa, natomiast zamek odtylcowy oraz wszystkie elementy wyposażenia charakterystyczne dla karabinu wielostrzałowego okazały się tylko dekoracyjnymi detalami rzeźbiarskimi. Adams odłożył broń i zawołał Adalę i Lottę, żeby ułożyły ojca do snu. Przyszła tylko starsza z nich. Bez słowa pociągnęła potężny łyk wprost z dzbana. Wytarła usta i znowu przypięła się, pijąc duszkiem.

– Weź kubek.

– Nie warto. – Machnęła ręką. – Słuchaj, Wodogłów, ta twoja Pięknooka śpi jak zabita, zazdrosna żmija Adala też. Wszyscy śpią, jakby ich wymiotło. – Znowu wypiła sporą porcję.

– To nalej mi. – Podsunął jej kubek.

– Wolę takie gadanie. – Uśmiechnęła się.

Oboje czuli się jak złodzieje, podpijając wino Hrabbana.

– Możesz przyjść do mnie – powiedziała. Jej twarz nabrzmiała od alkoholu. – Pięknooka ma tylko oczy takie niezwykłe. Resztę ja mam ładniejszą. Przyjdziesz, wrócisz, zanim ktokolwiek zauważy.

– Ty jesteś skażona – rzuciła od progu Adala. – Dwóm twoim kalekim synkom Hrabban musiał rozbić główki o mur.

– Twoim też rozbije. Wszystkim, które będziesz z nim miała!

– Bierz lepiej starego pod pachy – zakomenderowała Lotta, zwlekając Hrabbana z krzesła.

Chirurg miał przenocować w kuchni, więc tylko zepchnięto go z krzesła na rozłożone pledy.

67.

Hjalmir zgramolił się z barłogu, kiedy gospodarstwo już tętniło codzienną krzątaniną. Adams przyniósł mu miednicę z wodą i ręcznik. Chirurg sapał, jęczał i klął. Zamiast śniadania wypił dzbanek kawy z palonego zboża. Za domem zwymiotował do gnojownika. Struga przypadkiem zawadziła koguta. Wściekle gdacząc, mokre ptaszysko stroszyło pozlepiane pióra. Kury zaczęły dziobać z niego rzygowiny. „Perwersyjne pieszczoty…”, Hjalmir skrzywił się z obrzydzenia. Wrócił do kuchni. Głowa bolała, jakby chciało ją rozerwać.

– Jeszcze jeden – rozkazał.

Drugi dzbanek kawy zdołał już utrzymać w trzewiach. Kazał sobie polewać głowę zimną wodą.

– Dużo będzie tych zabiegów? – rzucił, wycierając twarz.

– No, Eluwa… Może przyjdzie ktoś od sąsiadów. Wiedzą o przybyciu chirurga.

– Który to jest Eluwa?

– Plujący Nosem.

Hjalmir skinął głową na znak, że sobie przypomina.

– Będziesz mi pomagał, potrzebuję pomocnika. Adams się wzdrygnął. Nie uszło to uwagi Hjalmira.

– Co…? Muszę sprawdzić, coś wart, zanim cię kupię. Myślisz, że zapomniałem wczorajszą rozmowę?

Adams w milczeniu odebrał wilgotny ręcznik.

– Wiem, ile są warte takie dłonie. To mogą być ręce chirurga. Przyuczysz się do pomocy, zbierzesz grosza, to i wykupisz ode mnie, a jak ja już będę stary, przejmiesz po mnie praktykę.

56
{"b":"100661","o":1}