Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Mali, niewiarygodnie nędzni, ta nędza ma być dla mnie tak widoczna, a przy tym wszystkim jakże różnorodni. Chyba nie można sobie czegoś takiego nawet wyobrazić.

– Nie jest tak źle. – Ibn Khaldouni rozpogodził się. Widać już to sobie dokładnie przemyślał. – Jeśli nie będziesz się upierał, bym ci zademonstrował model świata wieloczasowego, czego nie potrafię, to możesz zaraz dostać przykład reszty.

– Dobra, niech leci.

– Jasne! – Ibn Khaldouni parsknął śmiechem. Podszedł do kupy brudnej bielizny, przygotowanej do zdania do pralni. Wybrał stamtąd zwiniętą, szarą koszulę więzienną i rzucił nią w Adamsa.

Ten odruchowo schwycił kłąb w ręce.

– No, co ty…?

– Obejrzyj pod pachami. Słońce przygrzało, więc przepocona na spacerniaku, pot już wysechł.

Adams ujrzał białe linie o delikatnej, nadzwyczaj skomplikowanej, wielokrotnie rozgałęzionej strukturze, powstałe na granicy wczorajszej plamy potu.

– Prawidłowa chromatografia, bogate wzory, wyjątkowo bogate figury.

– A jednocześnie nędzny brud, aż krzywisz się z odrazą; słabe, wystarczy potrzeć palcem, a się rozsypuje – powiedział Ibn Khaldouni.

Adams odrzucił mu koszulę.

– Dobry model. Punkt dla ciebie.

Załatwienie statusu rezydenta nie zajęło wiele czasu. Ibn Khaldouni nie słyszał o czymś takim. Twierdził, że wymyślono to specjalnie w celu rozwiązania sprawy Adamsa. Wystarczyło jednak, że wyraził tę wątpliwość w jednej z rozmów, a już przy okazji następnego posiłku Ciaken powiedział:

– Wy też, Kalduni, możecie starać się o status rezydenta. Nigdy wam do tej kapuścianej pały coś takiego nie przyszło, a możliwe, że Człekoust i waszą prośbę rozważy pozytywnie.

Podanie Ibn Khaldouniego nie utknęło w kupie papierów na czyimś biurku. Wkrótce zezwolono mu na opuszczanie budynku Ochrony Ludności. Ponieważ nie miał co ze sobą zrobić, a i źródeł utrzymania na razie nie miał, więc zaproponowano mu złożenie podania o możliwość dalszego nocowania w celi, póki nie znajdzie się dla niego jakaś praca. Tę prośbę również rozpatrzono pozytywnie. Przyznano mu prawo opuszczania celi dwa razy w tygodniu, po półtorej godziny. Przeciąganie czasu spacerów, jak również naruszanie regulaminu mogło zostać ukarane wydaleniem z więzienia.

Długi spacer zaróżowił chude policzki Ibn Khaldouniego. Wyglądał bardziej rześko.

– Na mieście stawiają kilka mechanitonów - powiedział. – Oczywiście w centrum, nie w biedniejszych dzielnicach.

– A co jeszcze widziałeś?

– No właśnie to. Gapiłem się, jak stawiają nowy mechaniton. Montowali go z całych sekcji już na postumencie. Wcześniej zwalili poprzedniego fragonarda. Jeszcze tam leżą jego fragmenty: szare, skórzaste pasma i zbielałe kości. Namoknie na deszczu, to się psy za to wezmą.

– Nie wezmą. Ciało jest przesycone substancją konserwującą. Pies, który się tego nażre, zdechnie na drugi dzień. Dobrze zrobiony fragonard może stać dziesiątki lat. – Adams przypomniał sobie lekcje ze sztuki praktycznej, jakie kiedyś dawała mu Natalia.

– Do postumentów domurowują betonowe schodki, jakby rzeźba miała kiedyś z tego zejść.

– Cieszę się, że wpadli na taki pomysł. Mechanitony są piękne, fragonardy stale napawały mnie grozą. Nie mogę bez uczucia wstrętu myśleć o przemysłowym przetwarzaniu ciała ludzkiego.

– Te mechanitony, które widziałem, to właśnie przemysłowa robota: korpusy, ramiona czy uda odlane z formy, niezbyt dobrze dopasowane do siebie; czasem sprawiają wrażenie, jakby poszczególne części dobrano z różnych zestawów.

176.

Bez wcześniejszego powiadamiania, Adamsa zwolniono o trzeciej nad ranem. Nie było powodu, żeby odstępować od zwykłej procedury tylko dlatego, że więziony był bezpodstawnie. Nie narzekał, ponieważ rekompensata za czasowe ograniczenie wolności opiewała na dziesiątki tysięcy syceli. Za tyle pieniędzy mógłby chyba kupić całą warownię Krum. Z uwagi na wysokość wypłacono mu kwotę w banknotach, nie w monetach. Ponieważ ujęto go jedynie w przepasce biodrowej, więc wydano mu komplet używanej odzieży, za który musiał zapłacić. Łachy nie były bardzo zużyte, chociaż kurtka została nadjedzona przez mole. Cenę odzieży już wcześniej potrącono z odszkodowania. Spytał, czy Renatę także zwolnią, jednak Clfugg, który go wypisywał, odmawiał odpowiedzi na jakiekolwiek pytania.

„Zawsze w takie dni musi siąpić”, pomyślał Adams.

Podniósł kołnierz i powlókł się mroczną ulicą. Do rana przemókł zupełnie. Przynajmniej na mieście było zupełnie pusto. Męty unikały takiej pogody.

Dotarł aż nad Typhure i przeszedł przez most. Nad ranem ruchu ulicznego jeszcze nie było. Szedł środkiem jezdni, omijając trzy rzędy posągów przewodniczącego Nero, umieszczonych po bokach i na środku, między dwoma pasami jezdni. Były to fragonardy z głowami wykonanymi z białego tworzywa w metalowych wieńcach laurowych. Rysy twarzy Nerona uchwycono całkiem nieźle. Niektóre z głów były przegięte, jakby zaraz miały się ułamać. Wszystkie fragonardy oblazły zielonkawymi liszajami od oparu stale unoszącego się nad Typhure. Służby miejskie usuwały tę lepką, cuchnącą warstewkę i uzupełniały ubytki białym lakierem, co formowało mozaikę plam i łat.

Zmarznięty i głodny przycupnął na bulwarze i wystawił się do bladego słońca, z rzadka przeświecającego przez chmury. „Marny ten pierwszy dzień na wolności”, pomyślał, tłumiąc dreszcze. Od żółtego nurtu niósł się smród. Łachy najszybciej schły na ciele, więc kurtki nawet nie zdejmował, choć przez to odzienie nabędzie odrażającego zapachu. „Za parę dni nie będę się różnił od kloszarda”, pomyślał.

Koło południa głód zaczął bardziej doskwierać, Adams poszedł poszukać jakiejś jadłodajni. Na drugim skrzyżowaniu zgromadził się niewielki tłumek. Ruch zamknięto, a na skwerek na małym rondzie wjechał archaiczny dźwig samochodowy. Chyba tutaj kończono stawiać mechaniton opisany przez Ibn Khaldouniego.

Właśnie kotwiono górną część korpusu. Łączniki wykonane z białego metalu nie chciały dobrze pasować do szczelin między blokami mlecznego tworzywa. Instalatorzy próbowali je dopasować uderzeniami młotka. Powstawała pokraczna postać częściowo roznegliżowanej niewiasty o źle dobranych nogach, nierówno zamocowanych w bloku biodrach i skrzywionym torsie.

„Ależ pokractwo”, Adams pokręcił głową. „Nijak się to ma do piękności, które spotkałem w korytarzach pod Watykanem”. Akurat obok leżał tors jednej z postaci fragonarda. Jakiś ulicznik wydłubywał z jego głowy gałki ceramicznych oczu. Umyje się je i kupią w sklepie z częściami anatomicznymi.

Zniechęcony, Adams zawrócił i odszedł. Kilka ulic dalej napotkał następną grupę gapiów. „Nagle tyle tego stawiają…”, pomyślał.

Na walcowym postumencie właśnie skończono wznosić postać niewiasty w szacie udrapowanej z jednego kawałka kamiennej tkaniny. Ten mechaniton wyglądał lepiej: można było nawet powiedzieć, że posąg jest piękny. Zastąpił na cokole grupę konnych fragonardów. Resztki usuniętej rzeźby właśnie ładowano na ciężarówkę.

– Wyładnieje to skrzyżowanie – powiedział Adams do przyglądającego się robocie zabiedzonego, siwego mężczyzny.

– Na cholerę to wprowadzają? – burknął stary. – Komu potrzebne takie luksusy…?

– Będzie mniej tych brunatnych trupów.

– No i co…? W dziurawych trampkach, myślałby kto, że taki bogaty!

– Nie jestem bogaty.

– No to co tak gada? Jak spadnie popyt na fragonardy, to co ja zrobię? Z czego będę żył na stare lata? Szwagier już zawarł umowę na swoje ciało, a ja jeszcze nie zdążyłem. Raty może nie są wielkie, ale to pewny pieniądz, człowiek na stare lata z głodu nie umrze. A teraz panie, co…? Co będzie, jak oni przestaną zawierać umowy? Już kazali się złożyć na tę pałubę. Przez pięć lat się z tego nie wypłacę. A jak jeszcze będą stawiali następne?

– Dawniej tego nie budowali?

– Pewnie, że nie. Podobno to jakiś przybłęda podsunął naszemu dobremu panu Człekoustowi. Ja bym takiego… – Stary wygroził suchą pięścią. W ciemnej, dusznej knajpce w suterenie zjadł nadzwyczaj cienką, zakalcowatą pizzę i popił skwaśniałym piwem. Wszystko kosztowało krocie. Nie pamiętał cen z Miasta pod Skałą. Kwota otrzymana z Urzędu Ochrony Ludności topniała.

156
{"b":"100661","o":1}