Литмир - Электронная Библиотека
A
A

95.

Już pierwsze kroki napawały lękiem, chociaż dopiero zamierzali wejść głęboko na Stronę Czarnych. Buty szurały na drobnym szutrze, wznosiły chmurkę pyłu.

„Czy Czarne chodzą bezgłośnie, czy hałasują?”, pomyślał Adams. Dźwięk kroków może zdemaskować.

Pachom potknął się na ruchomym kamyku.

„Zupełnie mu się rozjechała skóra na brzuchu, widać czarny kaftan. Dobrze, że chociaż wdział go na kolczugę”, pomyślał Adams.

Gnany wiatrem kłąb suchego, kolczastego zielska zaplątał się między nogi Adamsa. Próbował go kopnąć, odsunąć stopą – nic z tego. Cholerne ciernie coraz mocniej wplątywały się w czarne futro. Mocna łodyga, napinając się, ściągała getry z łydek. Zatrzymał się i wziął do wyplątywania kolców. Futro odpowiadało trzaskiem wyszarpywanej łodydze. Nie mogą go tak zobaczyć Czarne, im coś takiego nigdy się nie zdarza. Wreszcie z ulgą odrzucił utrapiony kłąb, teraz przyozdobiony czarnymi kudłami.

Pachom utykał w butach zrobionych na wzór Adamsowych. Może Crawhez nie ułożył wystarczająco płasko pozszywanych rzemieni, może decymus nie zawinął dość starannie onucy.

Korpus Bethmanna przekroczył Linię. Legioniści szli równym krokiem.

„Tekturowe kukły, maszerują jak wojsko”, pomyślał Adams zirytowany. Zatrzymał się. „Czarne idą, nie maszerują”.

Wskazał ich dowódcy ruchem podbródka.

– Idą jak na paradzie – syknął przez zęby.

Pachom skinął głową. Zaczekał, aż zbliży się Bethmann. Szeptem go zrugał.

Korpus Aldnoya wyglądał jeszcze gorzej: mieli źle zrobione przebrania. Pozszywane ze ścinków nakrycie głowy Barbera marnie przypominało łeb Czarnego. Krippel szedł dziwacznie zgięty z okazałym garbem na plecach. „Wepchał pod futro cały plecak”, pomyślał Adams.

W dali widać było przechodzącą kolumnę Golców. „Lepiej, żeby nie było przy nich Czarnych”, zastanawiał się Adams. „Warto najpierw sprawdzić, czy Golcy nas rozpoznają. To niczym nie grozi”.

Niestety, Golcy nie byli sami. Zauważył wśród nich pojedyncze sylwetki poruszające się charakterystycznym chodem.

Nigdy jeszcze Adams tak bardzo nie chciał się skurczyć. Najchętniej pod spojrzeniem wolich oczu o przekrwionych białkach zapadłby się do środka. Wydawało mu się, że każde takie spojrzenie demaskuje szwy futra, węzły tasiemek jego stroju, że każdy z nich widzi w nim dziwacznego przebierańca, zabójcę roztargnionej gabery.

Spodziewał się, że w każdej chwili na jego plecy spadnie potężna łapa i mimo kolczugi zdruzgocze kręgosłup. Wyobrażał sobie, jak pazury w kształcie szabli, dłuższe od tych przywiązanych do palców, rozrywają kółka kolczugi, a następnie równie sprawnie wchodzą między kręgi, tnąc jego rdzeń kręgowy i paraliżując go na ostatnie chwile życia.

Nic takiego jednak się nie stało. Idąca obok gabera przedzieliła go z Pachomem. Miała dodatkową głowę wystającą z zadka; wyprzedziła wolniejszego Adamsa, a wtedy ta dodatkowa, podrygująca w takt kroków gabery głowa zaczęła się do niego wykrzywiać. Potem kilkakrotnie prychnęła.

Adams nastąpił na wyschłe ścierwo szczeniaka. Poślizgnął się na błonie skrzydła, gryząc się w język, by nie zakląć.

Po chwili minęła go inna gabera, potem jeszcze inna i jeszcze. Rytm marszu koił strach. Golce podrygiwali tanecznie. Niektóre Czarne trzymały ich za ręce i pląsały z nimi.

„Jak najmniej się wyróżniać”, pomyślał Adams. Nieśmiało spróbował podrygów, ale wyglądało to jak pokraczne drgawki.

Samice były mniej uważne. Busierce zachowywały się inaczej. Już pierwszy, mijający Adamsa, czujnie węszył. Wciągał powietrze z głośnym świstem, wielkie nozdrza ruszały się rytmicznie.

„Daj sobie spokój, chłopie – powiedział do niego w myśli Adams. – Jasne, że nie cuchnę jak twoja pani”. Czarne futro straciło zapach podczas wyprawiania.

Busierec rozglądał się bacznie, przewracał oczami. Jednak zwolnił i odczepił się od Adamsa. Zostawił Pachoma, a następnie korpus Bethmana.

Adams nie miał wątpliwości, że Czarny wietrzy oszustwo. „Z tego nie wyniknie nic dobrego”, pomyślał. Szedł wolniutko, co chwilę odwracając głowę. Kolumna rozrzedziła się.

Busierec niezbyt pewnym krokiem podszedł do Barbera. Coś wydawało mu się nie w porządku w całej grupie idących gaber. Ta jednak była najbardziej dziwaczna – jakby łaciata. Jednak nie, uspokoił się, zrównał krok, wyciągnął do legionisty łapę. (Nierzadko Czarne chwytały się za ręce między sobą lub prowadziły za ręce Golców). Schwycił dłoń Barbera.

Wtedy ryknął wściekle. W łapie trzymał kawałek czarnego futra, a Barber błyskał odsłoniętym metalowym hakiem. Tylko przez moment, zaraz busierec rzucił się na niego wściekle, jednym ruchem skręcając mu kark i wreszcie odrywając głowę. Bezgłowy trup legionisty osunął się na kolana i upadł na piarg, jeszcze drgając. Krew z roztarganej szyi ciekła strumieniem. Czarny schylił się i zaczął ją chłeptać wprost z tętnicy. Głowę starego odrzucił gdzieś przed siebie. Raz i drugi przejechał pazurami po futrze, jakby zdziwiony, że tnie tak płytko. Nie zauważył kółek kolczugi ukazujących się spod futra. Nasycony, odepchnął trupa. Nie pożarł go. Podniósł się i dołączył do innych. Rano szkielet Barbera wyruszy w swoją drogę.

Adams miał ochotę wcisnąć się pod najmniejszy kamień. Jednak akurat tutaj płaskowyż tworzyła słabo spękana, pokryta drobnym szutrem płyta. Want nie było. Wydawało mu się, że wzrok każdego Czarnego prześwietla jego przebranie.

„Idź do nich. Zmieszaj się z nimi”, powiedział sobie. „Nie wycofasz się, i tak rozszarpią. Może tylko ten jeden busierec był tak spostrzegawczy? Jak tu nasiąknąć ich cierpkim odorem?”

Nogi jak z waty nie chciały słuchać. Zmuszał się, by stawiać krok za krokiem. Przechodząca grupa Golców była coraz bliżej.

„Ustawić się między ludźmi a Czarnymi. Blisko idących ludzi. Wtedy Czarne nie zauważą, że nie cuchnę jak one. Pokonać ten dystans”.

Szedł coraz szybciej. Za nim podążał Pachom i reszta żołnierzy. Krippel i Aldnoy z dala ominęli zwłoki Barbera. Agresywny busierec poszedł sobie.

Weszli już w głąb płaskowyżu dalej niż kiedykolwiek wcześniej. Płytkie żleby schodzące od grani nie formowały dolin, a znikały w płaśni biegnącej równolegle do grzbietu. Może gdzieś daleko urywała się ona ostrą krawędzią nad doliną, przepaścią, nie wiedzieć czym…

„Takie formy są możliwe w górach osadowych”, ocenił Adams.

Dołączyli do licznej grupy Golców, z rzadka przedzielanych Suchymi. Czarnych było tu ledwie paru. Same gabery. Adams wyprzedził innych, nie tracąc jednak kontaktu wzrokowego z Pachomem. Inni legioniści pozostali daleko w tyle.

Adams ledwie zwrócił uwagę na mijaną stertę głazów, zwaną Strażnicą Hewensza, wyznaczającą zasięg poznanej części płaskowyżu.

Tutaj spotykali więcej czworonogich Czarnych. Spore, o psich lub małpich pyskach, biegały, wydając szczekliwe wrzaski. Niektóre kręciły się przy idących Golcach i próbowały gryźć ich po nogach. Stare odpędzały je zamaszystymi kopniakami, chociaż czasem mocno oberwało się któremuś z idących golasów – aż broczył krwią. Poranieni krzyczeli i zrzędzili, inni nie zwracali uwagi na ich narzekania.

Młodziaki miały podłużne, giętkie gadzie ciała i skrzydła, już zbyt słabe, by je unosić w powietrzu, które nadal wznosiły się nad grzbietem czarnym baldachimem. Szybko biegały na smoczych łapach, zakończonych długimi pazurami. Starsze miały skrzydła zmarniałe, kończyny dłuższe, ciała porośnięte rzadkim futrem, a loszom pączkowały porosłe sierścią, niewielkie jeszcze cyce.

Adams nie miał wątpliwości, że to pośrednia forma rozwojowa Czarnych, chociaż legioniści uważali je za oddzielny rodzaj istot, nazywając je Stworami Mroku i czując wobec nich szczególny respekt.

„Stwory Mroku”, powtarzał w myśli, zamaszystym kopniakiem odpędzając warczącego smoko-psa. „Cholerne podrostki, agresywne szczeniaki! Już nie lata, a jeszcze rozumu nie ma!”

85
{"b":"100661","o":1}