Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– „Silvestere”, to formuła. Spółgłoska to w prawo, samogłoska w lewo. – Wyjaśnił też pułapkę ostrego „u”. – Górne Miasto jest salką, wynicowaną – dodał.

Spojrzała zdziwiona.

Poprosił ją o opaskę na włosy. Pokazał na niej przykładowe drzwi, a potem wywrócił ją na nice.

Renacie zabłyszczały oczy. Jeszcze raz to obejrzała, sama wywinęła kawałek płótna.

– Ale zmyślne. A według jakiej formuły ty doszedłeś aż tutaj?

– Takiej samej. Czy tam, czy z powrotem, reguła brzmi identycznie. Musisz ją zastosować, jak będzie potrzeba.

Wysunęła się z jego objęć i uniosła na łokciach. Czegoś wypatrywała w dole. Spojrzał za jej wzrokiem: drobna sylwetka wspinała się w ich kierunku – to Adala. Wkrótce dotarła do nich.

– Szukają cię, Hemfriu – powiedziała. – Do domu przyszli żołnierze. Zbili Gorgonija, bo nie wiedział, gdzie jesteś.

– W jakich płaszczach?

– W szarych. Adams pokiwał głową.

Adala patrzyła na niego nieruchomym wzrokiem.

– A ty pójdziesz za nim?

Wyraz oczu Renaty nie pozostawiał wątpliwości.

– Ja… właściwie to przewidziałam. Przyniosłam dla was koszyk z zapasami na drogę.

Podała Renacie zawiniątko; było w nim nieco żywności, butelka wina, jakieś drobiazgi. Renata nie odmówiła, przeglądała dostarczone amulety: szukała niezbędnych na tak daleką wyprawę.

– Pozdrowisz Pachoma ode mnie?

– Adamsowi przebiegł po twarzy nerwowy tik.

– Jeśli go tylko zobaczę – odpowiedział. Adala wcisnęła mu w ręce zwitek tkaniny. „Co to jest?”, spytał spojrzeniem.

– Wyhaftowałam dla ciebie przepaskę biodrową. Noś ją pod skorupę, jest z delikatnego płótna.

Przesuwał w dłoniach pas tkaniny ozdobionej drobnym wzorkiem. Adala też schyliła głowę, patrząc na jego dłonie. Niestarannie założona chustka zsunęła się jej na kark.

– O! – krzyknął zdumiony. Dziewczyna miała krótko obcięte włosy.

– Adala!? – Wsunął dłoń między ich pasma.

Obecnie nie miały więcej jak cztery palce długości. Nierównymi kreskami zaznaczały się linie cięcia.

– Ścięłaś włosy?! Swoje piękne włosy?

– Nie chciałeś ich – powiedziała. Zmrużyła oczy, zza rzęs błyszczały dwa zimne, zielone kamienie.

Nie odpowiedział.

– Może opaski nie wyrzucisz. To nie myłoro ani truchoł.

– Musisz wracać. Zaczyna się wypływ martwiny – powiedziała Renata. – Wszyscy już wchodzą do schronów.

– Tak.

Nagle obie zaczęły mówić szybko i niewyraźnie dialektem, Adams nie zrozumiał ani słowa.

– Nie nadążam, kiedy mówicie po swojemu.

– Omawiałyśmy drobiazgi. – Renata machnęła ręką. Adala patrzyła na nią jakoś dziwnie.

– Biegnij już na dół – powiedziała Renata.

Adala patrzyła na Adamsa. Jej spojrzenie było jeszcze twardsze niż zwykle. Może mylił się, może było tylko uważne. Nieśmiało wyciągnęła do niego ramiona.

Właściwie sam w nie wpadł, nieznacznie popchnięty przez Renatę. Przytulił Adalę i pocałował. Miała gorące policzki, wilgotne od łez.

Nie spojrzała na niego, lekko uwolniła się z objęcia. Zaraz wzięła w ramiona Renatę. Obie panny się popłakały. Wreszcie Adala delikatnie odsunęła od siebie kuzynkę.

– Już czas – powiedziała.

Zawróciła i bez słowa poszła ku zabudowaniom Krum. Jej sylwetka stopniowo niknęła na tle ostatniej zieloności ukwieconych łąk.

Powietrze wypełniał trupi odór martwiny.

152.

Wspinali się jeszcze prawie godzinę. Wreszcie Adams uznał, że są w bezpiecznej odległości od żołnierzy garnizonu i poza zasięgiem Pana z Morza. Przystanęli na rozgrzanej słońcem polanie, porosłej zielem i pełnej szmeru owadów, na małym spłachciu terenu, nie koszonym od lat, z trzech stron otoczonym to wysokimi, gęstymi zaroślami kosodrzewiny, to kępami lasu. Drzewa i kosówka chroniły od wiatru, nagrzana łąka pełna była dusznego zapachu kwiatów. Gorąc aż odbierał dech, jednak Adams nie zdejmował zbroi.

Pan z Morza wypełniał sobą pół horyzontu. Z wysokości polany przypominał olbrzymi półmisek czy kadłub wraka, wypełniony ruchliwą, nerwowo kłębiącą się zawartością. Stąd jednak nie dało się dostrzec natury tych istot. Od strony morza władca pienił się, bulgotał i pryskał cieczą. Otaczał go biały, pienisty welon rozbryzgów. Wyglądało, że gigant i tym razem zetknie się z brzegiem na cyplu Krum.

– Jego odległość od warowni maleje w szybkim tempie.

– Przez ciebie przypływa? Sam wielki Pan z Morza usiłuje cię pochwycić? Ten gigant taką drobinkę?

– Obawiam się, że go poruszyłem, zaniepokoiłem, pobudziłem do działania przeciw Krum.

Zabrzmiało to jeszcze mniej przekonywująco niż wczoraj. Ot, przechwałki Adamsa…

– Dlaczego miałby to robić? Krum i tak należy do niego.

– Wcześniej była długa przerwa, a teraz jedna wizyta po drugiej.

– Zjedzmy coś – zmieniła temat.

Czuł, że Renata nie wierzy w istnienie Górnego Miasta. Zgodziła się na ucieczkę, bo wolała być z Adamsem (a może ze strachu przed narzeczonym – żywym szkieletem). Cel poniewierki wydawał się jej mętny. Zapasów mieli niewiele, a na dodatek Adams twierdził, że można je wcześniej zjeść, bo w drodze nie czuje się głodu. Zachęta do jedzenia była z jej strony gestem rezygnacji.

Po niespełna godzinie kadłub Pana z Morza zetknął się z cyplem, ale nie zatrzymał. Cypel wbijał się w jego korpus. Dopiero gdy cała twierdza, aż po bramę trupiej czaszki, schowała się wewnątrz ciała władcy, ustał ruch olbrzymiego cielska. Nad wrotami twierdzy, Trupią Gębą, wznosiła się jedna z wież Pana z Morza.

– Dalej pryska od strony morza – zauważyła.

– Ale coraz słabiej.

– Cypel zdołał go zatrzymać. Zobacz, że jego kadłub od strony brzegu wznosi się znacznie wyżej. Wypuścił nadmiar gazów od strony morza i się zakląsł.

– Może zawsze jest wyższy od tej strony.

– Przekonamy się wkrótce. Wystarczy obserwować.

– Ach, ty, ty! Wszystko wiesz. – Przejechała delikatnie dłonią po jego twarzy.

Wyczuł, ile w tym geście było lęku. Ujął jej rączkę i pocałował paluszki. Twarz jej pojaśniała. Adams, wyjaśniając coś, nadmiernie poważniał, wyglądał wtedy zbyt srogo.

Erupcja ustała. Kadłub Pana z Morza nadal był mocno przechylony na burtę. Może właśnie to uniesienie rozluźniło strukturę oraz zainicjowało wydzielanie gazu i wypływ martwiny w stronę brzegu. Na zabudowania Krum lunął deszcz cieczy i mazi. Dachy zmieniały kolor na brudnożółty. Gejzer cieczy wznosił się coraz wyżej nad pokładem Pana z Morza.

– Na co czekasz?

– Na czerwie. Chciałbym zobaczyć ich wyjście, a tutaj nam nie zagrażają.

– Lepiej ich nie spotkać z bliska.

– Tak wszyscy mówią.

I wtedy wyszły czerwie. To była właśnie ta ruchliwa zawartość kadłuba władcy. Małe, białawe drobinki opuszczały jego burtę, przedzierając się ku brzegowi. Wkrótce były ich setki. Poruszały się wijącym, robakowatym ruchem. Wyrzucone w powietrze, niektóre leciały skręcone w kłębek, inne lekko pofalowane. Najbardziej przypominały skoszone deszczem kwiecie. Wylatywały, zarysowując krótkimi, białymi kreskami strugi bijące z kadłuba.

Nie mogły dosięgnąć polany. Zasięg desantu białych niteczek nie przekraczał górnej granicy zabudowań Krum. Jednak okazało się jeszcze co innego: warstwa chmur na niebie stanowiła dla czerwi jakby stałą taflę.

– One zatrzymują się w powietrzu i potem nim idą, jak gdyby Pieczęć Sylwestra była dla nich normalną drogą – powiedział zdumiony.

Hordy cienkich, białawych przecinków wolno rozchodziły się po nieboskłonie we wszystkie strony od gejzera bijącego z pokładu Pana z Morza.

„Trudno będzie sprostać istotom, które potrafią chodzić pieszo po powietrzu…”, pomyślał. Wróciło wspomnienie szybującej swobodnie w obłokach Liliane. Czerwie jednak nie leciały jak ptak czy tatuowana dziewczyna; one czołgały się mozolnie, wolno i ciężko. Rozchodziły się we wszystkich kierunkach, ale najwięcej parło w stronę lądu. Marsz białych przecinków był wolny, lecz konsekwentny.

135
{"b":"100661","o":1}