Behetomotoh straszliwie ryknął z bólu, jednak już po chwili wystrzelił parą dodatkowych ramion i jeszcze jedną, i jeszcze. Osiem nowych ramion żarłocznie wpiło się w przeciwnika. Leviahatannah wystrzyknął z nozdrzy fontannę wody, zatrzepotał kurczowo, wypuścił tuziny, setki dodatkowych płetw, wyposażonych w tnące krawędzie; każdą z nich próbował zawadzić wiszącego na nim Behetomotoha. Wreszcie celnym uderzeniem zrzucił go z siebie. W garściach spadającego pozostały całe spłachcie skóry Leviahatannaha.
Ciaken podszedł do Adamsa i szybko zrobił mu zastrzyk. Ręce śledczego drżały.
Chwila wytchnienia pozwoliła Leviahatannahowi uformować pysk siedmiokroć większy niż krokodyli, a płetwy przekształcić w krokodyle odnóża, nie cztery, ale dla pewności czterokroć czterdzieści i cztery. Tak uzbrojony, rozdziawił paszczę jak jaskinię i wijącym się ruchem ruszył ku przeciwnikowi. Ten również nie zmarnował tych kilku sekund przerwy w starciu. Przybrał na masie, wsparł się na czterech słupowatych kończynach hipopotama i rozwarł paszczę jak wrota hangaru. Od jego ryku zadrżało powietrze. Teren, gdzie stał, uniósł się nieco do góry, ponad poziom cieczy, w której taplał się Leviahatannah.
Z ogłuszającym rykiem obaj przeciwnicy zwarli się w walce. Potężne kłapnięcie krokodylej paszczy rozdarło szarą, gumowatą skórę hipopotama, ukazując warstwy białawego tłuszczu. Tłuszcz zaczął wzbierać, kipiąc białą, kleistą masą, pęczniał wokół w bulgoczące kalafiory. Zakleił paszczę smoka. Wtedy, wydzielając smród jakiegoś chemikalium, szybko zaczął tężeć i zmieniać barwę. Smok pluł i krztusił się, starając opróżnić gardziel z kleistej masy. Hipopotam raz i drugi szarpnął kołkowatymi zębami jego pokrytą łuskami skórę. Rozorał ją głęboko. Strugą pociekła zielonawa posoka. Liczne zęby hipopotama łatwo wyłamywały się, pozostając w ciele jaszczura. Wokół nich w przyśpieszonym tempie przebiegały procesy gnilne.
Łuski smoka zakiełkowały lufami setek dział, natychmiast otwierając zmasowany ogień na wprost w przeciwnika. Z rozrywanej skóry hipopotama wyległy tłumy behmetim, niosące krwawe sztandary, oddziały wsparte dywizjami czołgów i innych machin bojowych. Spomiędzy łusek smoka runęły im naprzeciw falangi lewtanim, wspartych ciężkim sprzętem, a biegnących też pod czerwonymi sztandarami.
Mundury jednych w czerni, a na czapkach drugich błękitne otoki. Znaki na ich sztandarach niewiele różne, w czerni i bieli lub w złocie.
Coś niedobrego działo się ze wzrokiem Adamsa: wszystkie otaczające przedmioty dostały nagle tęczowych obwódek, ryk bestii splecionych w śmiertelnym starciu i detonacje wybuchów zaczęły rezonować w jego głowie dziwacznym echem. Cofnął się i oparł o ścianę, kręciło mu się w głowie. Przy okazji zauważył wykrzywioną w straszliwym przerażeniu zielonkawo-bladą twarz Ciakena. Przodownik tkwił jak przymurowany, nie mogąc oderwać wzroku od zmagań władców.
A tam znów nastąpiła zmiana. Na ciele Behetomotoha, szczelnie pokrytym jego oddziałami, w dymie wybuchów nagle zarysowały się periodyczne segmenty, na boki wystrzeliły pary odnóży, a ręce przemieniły się w masywne kleszcze o ostrych krawędziach. Nad tułowiem zawisnął jadowy kolec, kończący ruchliwy zaodwłok. Tak masywny, że jedno, drugie celne ukąszenie i wodny olbrzym powinien paść bez życia.
Jednakże Leviahatannah nie próżnował. Wyciągnął ku przeciwnikowi olbrzymie homarze kleszcze, zdolne bez trudu jednym kłapnięciem przepołowić skorpiona. Z każdą chwilą na ciele pokrytym armiami walczących wyrastały mu kolejne pary równie mocarnych ramion.
Skorpion miotał ku niemu kolec za kolcem, jednak te, zestrzeliwane ogniem artylerii, rykoszetowały od pancerza gigantycznego skorupiaka.
– Adams, wracamy do celi… – Ciaken wreszcie zdobył się na jakieś działanie.
Adams odwrócił się: przed nim były otwarte drzwi, dziwaczne, absurdalnie wykrojone w pejzażu.
– Tędy, szybko. Wchodźcie, nie utrzymam ich długo otwartych. Adams szedł korytarzem, zataczając się jak pijany. Oszołomienie wywołane narkotykiem rosło z każdą chwilą. Do celi Ciaken dowlókł go, trzymając pod ramiona.
174.
Przerwa w przesłuchaniach trwała krócej, niż można było się spodziewać. Po siedmiu dniach Adams został wezwany do nadkomendanta.
Gabinet znów miał normalny sufit oraz ściany, znowu mieścił się w swych dawnych rozmiarach. Adams próbował wypatrzyć szczeliny, ukryte mechanizmy odsuwające ściany – nic z tego: zwykły mur, pokryty starą warstwą jasnobrązowej farby klejowej, pod sufitem czarne płaszczyzny zestarzałego kurzu, wiszące ze stropu czarne łachy, uformowane z drobinek kurzu czy brudu, oraz strzępy starych pajęczyn. To nie mogło się utrzymać w pomieszczeniu o ruchomych ścianach. Badawcze spojrzenia Adamsa zostały zauważone przez śledczego. Ciaken uśmiechnął się krzywo, ale nie odezwał się.
Skórę na twarzy i na dłoniach Człekousta pokrywały świeżo zrośnięte czerwone blizny; odznaczały się kropki po dopiero co zdjętych szwach. Gestem wskazał Adamsowi krzesło.
– To godne ubolewania, że dwóch wysokich funkcjonariuszy używa wobec siebie tak niewyszukanych słów – powiedział na wstępie. – I to jeszcze w obecności podsądnego.
Adams wytrzeszczył na niego zdumione oczy.
– Zaręczam, że była to wyjątkowa sytuacja. Pierwsza w mojej karierze zawodowej i mam nadzieję ostatnia. Pan z Morza przeprosił mnie za to surowe określenie. Musicie zrozumieć, że wytrzymałość nerwowa każdego, nawet władcy, ma swoje granice. Jest oczywiste, że słowo „współpracownik” było tu jak najbardziej nie na miejscu. Ufamy sobie tak bardzo, że Panu z Morza pomagają niemal wyłącznie moi behmetim, natomiast ze mną, w Mieście pod Skałą, pracują tylko jego współpracownicy, lewtanim.
– Przecież…
– Taak…? – Człekoust spojrzał z uwagą. – Ach, zastrzyk – sam sobie odpowiedział na pytanie. – Oczywiście, dostaliście zastrzyk z halucynogenu, ponieważ przez przypadek staliście się świadkiem różnicy zdań między funkcjonariuszami. Taka sytuacja jest niedopuszczalna.
„Łże w żywe oczy”, pomyślał Adams. Behetomotoh uśmiechnął się do niego kwaśno.
– Widzieliście zdumiewające zdarzenia? Może feerię barw…? Jakieś kształty? Materializujące się myśli?
Adams nie wiedział, czy i ile powinien relacjonować.
– To wizje. Halucynacje po przyjęciu mocnego chemikalium. Tak działa podany wam środek – powiedział Człekoust. Podszedł do szafy narzędziowej i wydobył stamtąd pękatą butelkę. Nalał Adamsowi szklaneczkę.
– Skosztujcie tym razem czego innego, to pynuj. Warto mieć trochę miłych wspomnień z pobytu w moim urzędzie.
„A w środku koźle szczyny”, pomyślał Adams. Napój miał jednak przyjemny smak, sztych drożdżowy dodawał gładkości.
– Może jednak nie chcecie? Nie będę was zmuszał.
– To dobry pynuj. - Adams wolno sączył napój. Behetomotoh dolał sobie do pełna. Jego twarz zarumieniła się już po kilku pierwszych łykach. Rysunek czerwonych blizn zyskał na wyrazistości.
– Dalej mi nie wierzycie. – Uśmiechnął się nadobywatel. – No, przecież nie pozabijaliśmy się, prawda…? Siedzę przed wami, Adams. Czy tak wyglądałbym, gdyby wasze wizje były prawdą?
Adams skinął głową.
– Co teraz będzie z nami obojgiem? Z Renatą i ze mną?
– Decyzja zostanie podjęta – Behetomotoh spoważniał. – Jednak na razie oboje pozostaniecie w Mieście pod Skałą. Nikt nie będzie wymuszał na mnie błędnych decyzji. Nawet mój stary znajomy i doświadczony współpracownik.
– Ibn Khaldouni żyje, dlaczego więc mnie nie zwolniono?
– To rzuciłoby niekorzystne światło na sprawę Renaty. Zwalniając was, utraciłbym podstawę do przetrzymywania jej u siebie. A tego chyba nie chcecie…?
Adams spojrzał na niego z niepokojem. Człekoust odpowiedział mu znaczącym spojrzeniem.
– Nie trzeba mnie trzymać za kratkami, przecież bez Renaty nie ucieknę.
Człekoust pokiwał głową.
– Ta sprawa zostanie rozważona. Nie jest wykluczone, że uzyskacie status rezydenta. Wówczas wolno przebywać na komendzie bez formalnego oskarżenia. Nadanie statusu nie powinno mieć wpływu na decyzję w waszej sprawie. – Nadkomendant spuścił wzrok i zajął się aktami.