Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– No więc współpracowałeś z Upadłymi! – Adams miał ochotę mu przyłożyć.

– Tylko tyle. Nic więcej.

– Wenus Knidyjska była kopią Liliane.

– Możliwe. Dla każdej z nich dostarczyli mi obraz wzorca. Mogłem nadzorować robotę.

– Jak mogłeś? Ile ci zapłacili za udział w tym oszustwie?

– Pozwolili mi z tobą rozmawiać. To było zapłatą. Adams spojrzał zdumiony.

– Musiałem za to odtworzyć koncept mechanitonu. Wykonanie należało do kogo innego; rzeźbili i wykonywali mechanizmy mieszkańcy Miasta pod Skałą.

– Rozmawiać ze mną…?

– Właśnie. Przecież przyszedłeś z góry. Każda twoja opowieść to dla mnie niezmierzony materiał badawczy. Nie dziw mi się.

– Cały czas byłeś nieszczery. Ukrywałeś to przede mną.

– Nie pytałeś. Nie musiałem kłamać, chociaż przyznam, nie było to całkiem w porządku.

– Wypada to zrekompensować. Odpłać wyjaśnieniami. Czasem odnoszę wrażenie, jakby moje dzieje były lustrzanym powtórzeniem losów Adama. Niektóre fakty zostały powielone, inne są symetrycznie odwrócone.

Stary pokiwał głową. Spuścił nogi z pryczy.

– Dobrze, ujawnię ci moje obserwacje. Prawdopodobnie to nie ma już znaczenia. – Ibn Khaldouni wygodniej oparł się o ścianę, wlepiając w rozmówcę oczy. – To nie jest powtórzenie losów Praojca. Losy Adama opisano w Genesis. Twoje dzieje są dokładnym powtórzeniem jego sfałszowanej historii. Znalazło się w niej miejsce nawet na epizod z Naamą. To przecież ta miła i łagodna, urodziwa jak sarna, Falzarota.

– Jednak wiele podobnych faktów przechowało się w tradycji.

– Wręcz przeciwnie: one dzięki tobie powstały.

– Dzięki mnie?

– Właśnie. Przecież wiesz, że Upadli pozbawieni są zdolności tworzenia. To dla nich miałeś odegrać tę historię. Fałszywą historię stworzenia, wymyśloną zaledwie na dwa tysiące trzysta lat przed tobą: Adam miał Lilith – jedną z nich, która go opuściła, potem dostał Pierwszą Ewę, której stworzenie widział, i dlatego ją odrzucił; dopiero kiedy dostał Drugą Ewę, zgodził się na nią. Wplątał się też w epizod z Naamą, a potem z Córkami Ziemi.

– Natalia sama mnie porzuciła.

– Część twojej historii rozegrała się identycznie, reszta dokładnie odwrotnie, więc i wtedy została zachowana. Ty przecież nie jesteś pierwszym, lecz ostatnim.

– Renata została zrodzona, miała matkę.

– Renata jedna nie została skażona przez ojca… Jedna z całego pokolenia w Krum. Nie dziw się: nawet w Szeolu taka się trafi… Już raz tak się zdarzyło w historii. W pokoleniu Noego. – Spojrzał badawczo. – Przejrzyj swe losy: zostały przez nich misternie zaplecione, aby wypełnić kiedyś powiedziane słowa. Teraz fałszywa historia stworzenia może być już głoszona bez przeszkód. Oni nic nie muszą wymyślać, czego przecież nie potrafią, lecz będą głosić szczegóły twojej wędrówki. Stworzyłeś dość pożywki dla ich propagandy.

– To wszystko rozegrało się dzięki mojemu udziałowi? I fałszywa historia stworzenia? I uwolnienie?

– To był plan. Ty byłeś jego fragmentem.

– I to wszystko tylko dlatego, że wtedy skusiła mnie ta furtka?

– Przypadkowo wybrany kierunek spaceru?

– Musiało się zacząć.

– Nagle tyle zaczęło zależeć od przypadku. Przecież ktokolwiek inny mógł tam wejść.

– Tu nie ma nic przypadkowego. Zostałeś naznaczony choćby swoim imieniem.

Na korytarzu rozległy się kroki. Ibn Khaldouni uświadomił sobie, że mógł powiedzieć za wiele, ale nie przestał mówić.

– Ta historia wcześniej nie istniała. Była nieprzekonującym wymysłem szalonego herezjarchy. Teraz stała się faktem. Wystarczy ją opisywać. Tego fałszerstwa nie da się nakryć. Nic nie powstrzyma jej rozpowszechnienia. Tego właśnie potrzebowali.

Ktoś szamotał się z kluczem w zamku. Drzwi odskoczyły i do celi wpadli wyposażeni w pałki funkcjonariusze.

– Kalduni, jesteście wzywani na przesłuchanie! – wyszczekał przodownik Ciaken.

Stary filozof westchnął i niezdarnie podniósł się z derki. Obaj milicjanci mocno złapali go pod pachy.

– To chyba nasze ostatnie spotkanie. Szczęścia życzę, kolego – rzucił od drzwi, wleczony pod ręce przez obu funkcjonariuszy.

Adams długo jeszcze słyszał oddalające się kroki.

„Potop w Krum wywołała nie woda, symbol życia, lecz gnijąca masa. Ale zalew martwiny przyniósł ziemi życie, nie zagładę”, pomyślał Adams. „Takie analogie można znajdować w nieskończoność. Jednak to strata czasu, bo nie da się orzec, które z nich są istotne”.

197.

Ibn Khaldouniego przeniesiono do pojedynki, Adams pozostał w celi sam. I jakby przestano się nim interesować: posiłki zaczęły się opóźniać, z jadłospisu zniknęło mięso. Zdarzało się, że strażnik w ogóle nie przywoził jedzenia. Kiedy nadchodziła pora wyjścia do pracy, Adams próbował tłuc w drzwi, jednak nikt się nie pojawił. Widać znowu coś pomylili w administracji.

Wieczorem Clfugg przytoczył wózek z owsianką.

– Wszyscy byli zbyt zajęci. Trwały przygotowania do dzisiejszego święta – odpowiedział. – Ulice są pełne wiwatujących tłumów. Spacer resocjalizacyjny nie odniósłby żadnych skutków w takich warunkach.

Owsianka nie była ani posolona, ani posłodzona: letnia bryja bez smaku. Prośbę o sól strażnik zbył wzruszeniem ramion.

Kolejne dni upłynęły Adamsowi na wędrowaniu w kółko po celi albo na wylegiwaniu się na pryczy. Spał coraz więcej, sił z głodu mu ubywało. Posiłki były rzadsze, porcje coraz mniejsze albo nie doprawione. Kolejny spacer też odwołano.

– Święto narodowe – wyjaśnił Clfugg.

– Znowu? To już drugie w tym tygodniu…

– Tak się składa. Trzymajcie równo miskę, bo się zupa rozleje!

Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów po południu wzięto go na przesłuchanie. Behetomotoh wskazał mu krzesło. Sam rozparł się w fotelu i wpatrzył w Adamsa. Nie zapalił wymaganej rutyną lampy. Na biurku stała pełna szklaneczka bursztynowego płynu.

– No! – zaczął. – Wyduście to ze siebie!

– Co niby…?

– Nie udawajcie, Adams, głupiego. Przecież mamy nagranie waszej ostatniej rozmowy z Ibn Khaldounim.

– Ach to…?

– Próbujecie bagatelizować? – Człekoust uniósł brwi. Zwracał się do Adamsa w oficjalnej formie, co mogło znaczyć, że ktoś zza ściany przysłuchuje się tej rozmowie.

– Przecież informacje Ibn Khaldouniego wywarły na was piorunujące wrażenie.

– Trudno się dziwić.

Ciaken wszedł po cichu i szepnął coś do ucha Człekoustowi.

– Najpierw się zapowiada, a potem nie przychodzi! – prychnął Człekoust. – Przesłucha taśmy…!? Jakie taśmy będzie przesłuchiwał?! Nic nie będę dla niego nagrywał. Niech sobie rządzi u siebie w kałuży, a nie tutaj! Nie chce mu się ruszyć tyłka, to nie!

Ciaken wyszedł, goniony okrzykami zwierzchnika. Człekoust chwilę wodził oczyma po pokoju, uspokajał się.

– Uwierzyłeś w słowa Ibn Khaldouniego? – spytał, znowu wygodnie wyciągnięty we fotelu.

Adams nie odpowiedział.

– Milczysz, hę…? – Pociągnął łyk brandy. – I masz rację. – Pokiwał głową. – Jemu warto wierzyć, chociaż współpracował z nami; mnie nie warto. Bo ja jestem stworem bez uczuć, tyranem i kłamcą, tak…?

Adams uznał, że lepiej nie przerywać nadkomendantowi.

– A może ja słucham twoich słów? – rzucił innym tonem, jednocześnie rozglądając się w popłochu.

„Czego się boi? Grubemu nie chciało się przyjść”, pomyślał Adams.

– Ibn Khaldouni mówił prawdę. Znam historie herezjarchów. Tu jest zbyt wiele punktów wspólnych.

– Może jego słowa to tylko część prawdy?

– A ty mi powiesz całą prawdę?

Człekoust rzucił mu krzywe spojrzenie.

– Na pewno więcej, bo jestem… bo chcę być szczery. Adams nie potrafił powstrzymać kwaśnego uśmiechu.

– Dobrze, przekonaj się. – Człekoust sięgnął do jednej z szuflad biurka. Chwilę grzebał w pliku dokumentów. – Cholerny bałagan – burknął.

„Czym mnie teraz zaskoczysz, żeby zwieść moją czujność?” Człekoust wreszcie znalazł właściwą teczkę.

– Obejrzyj, na przykład, protokół Mówiącej. – Człekoust pchnął przez biurko plik zszytych kartek. – To była oficer prowadząca Natalię. Wiele jej zawdzięczamy.

176
{"b":"100661","o":1}