Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jakie zaświadczenie?

Adams podetkał Ribnyjowi pod nos certyfikat Reutela.

– Oo! To ciekawe! – Złakniony sukcesów, Ciaken wyrwał pismo z ręki podwywiadowcy. – Dołączy się to do akt sprawy. – Spojrzał surowo na Adamsa. – Nie poprawi to waszej sytuacji!

Oboje zostali skuci kajdankami i rozdzieleni. Któryś z milicjantów narzucił Renacie na ramiona filcowy szynel. Adams drżał z zimna.

Zaprowadzono ich do oddzielnych suk.

161.

Adamsowi wydano szare więzienne spodnie i takąż bluzę. Umieszczono go w pojedynce aresztu śledczego. Akurat była pora śniadania, więc strażnik przyniósł miskę słabo osłodzonego grysiku, kromkę ciemnego chleba i kubek przesłodzonej herbaty. Adams skwapliwie wziął się za strawę. Wikt więzienny nawet mu posmakował: odwykł od tych potraw. Potem przez zakratowane okienko długo wpatrywał się w chmury. Co jakiś czas pojawiały się między nimi fragmenty nieba. Zdumiewało go nasycenie błękitu. W Krum spomiędzy chmur wyglądała co najwyżej szara Pieczęć Sylwestra. I to też rzadko.

Nie czekał długo, aż klucz zachrobotał w zamku.

– Pójdziecie ze mną – rzucił Ciaken. Towarzyszył mu uzbrojony strażnik.

Adams bez słowa udał się za śledczym. Dobrze pamiętał kilometrowe korytarze Urzędu. Ślady szczyn na ścianach. Nawet ten sam zdechły pies. Teraz leżał pod ścianą, ktoś kopnął go z drogi, by nie zawadzał przechodzącym. Trup zakląsł się w sobie, śmierdział też jakby mniej. Nie wyglądał na roczną padlinę. Wydawał się podeschnięty, ale może to Adams nie pamiętał dokładnie wyglądu ścierwa.

Wreszcie śledczy wprowadził Adamsa do sali. Strażnik pozostał na korytarzu. Za wielkim, ozdobnym staroświeckim biurkiem siedział mężczyzna w mundurze. Zapracowany, pochylił głowę; coś starannie notował.

Siedzący podniósł wzrok. Adams poznał Człekousta. Rozpaczliwie szukał jakiejś zmiany w wyglądzie tamtego, jakiegoś potwierdzenia, że jednak czas płynie normalnie, że to tylko Ribnyj się przejęzyczył, że rok to rok, a nie trzy godziny. Jednak urzędnik nie zmienił się przez ten czas, nie postarzał. Tylko biurko było nowe. Harpia w ptasiej masce półleżała na jego kraju, podpierając głowę skrzydłem.

Uombocco badawczo przyjrzał się Adamsowi.

– Ledwie parę dni się nie widzieliśmy – powiedział – a już będzie sporo do opowiadania.

W pomieszczeniu rozchodził się charakterystyczny odór sfermentowanego potu. Człekoust skrzywił się.

– Ciaken, znowu nie zmieniliście skarpetek. Śledczy stojący za Adamsem chrząknął zmieszany.

– Melduję, że kwatermistrz nie wydał. Nie mieli całych na stanie. Pięty wylatują.

– Eaa… – Człekoust machnął z rezygnacją ręką. – Zanim zaczniecie opowiadać – zwrócił się do Adamsa – muszę poinformować was, że zostaliście oskarżeni o zamordowanie Ibn Khaldouniego. Grozi wam najwyższy wymiar kary. Dodatkową okolicznością obciążającą jest próba ucieczki z Miasta pod Skałą.

– Przecież zostałem już z tych oskarżeń oczyszczony. Tylko dlatego opuściłem Miasto pod Skałą na jakiś czas.

– Śledztwo zostało wznowione. Pojawiły się nowe dowody. Na ścianie pokoju Ibn Khaldouniego znaleziono odcisk waszego palca.

– Przecież już wcześniej oznajmiono mi, że to był odcisk palca kogo innego.

– Niewykluczone, że wyniki analizy zostały przypadkowo zamienione – powiedział Uombocco. – Przy takim poziomie finansowania milicji nie można wymagać od nas nieomylności. Odcisk na ścianie bez wątpienia pochodzi od serdecznego palca waszej prawej ręki. Zamordowaliście Ibn Khaldouniego, a krew wytarliście o ścianę. Dlatego nie było krwi na waszych rękach.

– Nie zabiłem Ibn Khaldouniego.

– Dajcie spokój z tą gadką. Jeszcze się nagadacie. Śledztwo zacznie się od jutra. Prowadzić je będzie Ciaken. Słyszeliście…? – zwrócił się do stojącego przy drzwiach funkcjonariusza.

– Tak jest.

– A wy – spojrzał na aresztanta – wymyjecie się, odżywicie, wyśpicie. Jutro czeka was ciężka praca.

– Jest z nim jeszcze kobieta – zauważył Ciaken.

– Jaka kobieta…?! – Człekoust zaczął nerwowo przeglądać papiery.

– Eva Renata – podpowiedział Adams. – Moja żona.

– Dlaczego odnotowaliście to w protokole…! – ryknął zagniewany Człekoust. W jednej chwili spurpurowiał. Rysy jego twarzy stężały. Aż wychylił się w stronę Ciakena. Śledczy odruchowo cofnął się w cień.

– No, proszę, wymieniona w raporcie w dwunastu niezależnych miejscach. Trzy razy imiennie! A to?! A to!? Co to jest? – Z nieopisanym obrzydzeniem wziął w dwa palce przypięty do protokołu podśmierdujący pergamin z ledwie widocznym tekstem. – I jeszcze taki pasztet. Zaświadczenie jakiegoś Reutela! Podpisane: Reutel, sotnik… - sierdził się Człekoust. – Przecież to nie jest imię!

– Jaki Reutel? Dlaczego jakiś Reutel został sotnikiem na dole? Co za bałagan! Przecież tego się nie odkręci! – warknął. – Jakbym nie miał dość kłopotów! Muszę Grubego znowu ściągać na górę! A jego miejsce jest w bajorze!

Adams patrzył zdumiony na wybuch funkcjonariusza.

– Wyjść! Natychmiast wyjść! – Człekoust machnął wściekle ramieniem. – Bierzcie go do celi, Ciaken! A tamtej dać pojedynkę na żeńskim.

– Już dostała – skwapliwie powiedział śledczy.

– Wyjść.

Ciaken szedł głęboko zamyślony. Przyśpieszył, schował głowę w ramiona.

– Jesteście pewni, że z wami była kobieta…? – rzucił.

– Nie mam wątpliwości. Została przez waszych ludzi ujęta i skuta, Ciaken. Ma na imię Eva Renata. Przyszła ze mną z Krum.

Śledczy jakby skurczył się na te słowa.

– Nie… ja nic… Ja tylko tak pytałem. – Machnął ręką.

162.

Renata ledwie nadążała za szybko maszerującymi strażniczkami. Mijała długie, pokryte odłażącym lakierem korytarze z dziesiątkami drzwi. Dla niej jednak stary lakier pysznił się bogactwem odcieni.

Do strażniczek dołączyła po drodze tęga, szeroka w biodrach, brzuchata funkcjonariuszka o dużej głowie, krótkich, jasnych włosach i zimnym spojrzeniu wodnistych oczu. Zmierzyła dziewczynę surowym spojrzeniem i podała jej złożoną w kostkę więzienną odzież.

– Bierz – rzuciła sucho. – Najpierw do łaźni. – Ruchem szpicruty wskazała kierunek dalszego marszu.

Strażniczki ruszyły, a zwierzchniczka dołączyła do nich. Renata czuła na karku jej sapanie.

Łaźnia nie była daleko. Mroczne pomieszczenie pokryte do wysokości półtora metra odłażącą lamperią, a wyżej na ścianie wykwitami grzyba. Strażniczki zabrały się, a funkcjonariuszka przekręciła klucz w zamku.

– Rozbieraj się – powiedziała. Renata instynktownie cofnęła się o krok.

– No, zrzucaj te łachy. – Wskazała szpicrutą. – Dostaniesz regulaminową odzież.

Renata miała na sobie tylko milicyjny szynel. Milicjantka zlustrowała ją wzrokiem.

– To też. – Stuknęła szpicrutą w szelkę stroju.

– Nie.

– Regulamin zabrania nosić coś takiego. Dostaniesz zwykłą bieliznę. Chyba nie chcesz, żeby kilku funkcjonariuszy ściągnęło ci to…?

– Stroju nie da się zdjąć. Najwyżej poranią mi skórę.

– Gdzie masz kluczyk!? – zagrzmiała tęga niewiasta.

– W porę wyrzuciłam do kanału.

– No dobrze. – Funkcjonariuszka wyciągnęła z kieszeni nożyce do cięcia blachy.

Renata zrobiła ruch, jakby chciała rzucić się do ucieczki.

– Nawet o tym nie myśl – powiedziała milicjantka. – Za próbę ucieczki dostaniesz baty, a potem rozbiorą cię strażnicy.

Renata zatrzymała się.

– No, grzeczna dziewczynka… Pora na resocjalizację. – Grubaska przecięła obie szelki i wąski pasek biegnący na biodrze.

Renata zdumiona patrzyła na sprawność narzędzia.

Milicjantka ściągnęła jej strój.

Dziewczyna instynktownie zasłoniła się ramionami.

– Baczność! Nie garb się! – Milicjantka uderzyła ją szpicrutą przez plecy. – Ręce wzdłuż ciała.

Renata posłusznie się wyprostowała.

– No, wreszcie. – Stara lustrowała ją badawczo. Renata zarumieniła się pod tym niecnym i natrętnym spojrzeniem.

143
{"b":"100661","o":1}