Литмир - Электронная Библиотека
A
A

195.

Wcześniej powiedziane słowa, toczone przed paroma dniami rozmowy wydają owoc dopiero po czasie. Tym razem nie wyszli do miasta, lecz zaprowadzono Adamsa do gabinetu Behetomotoha. Ten dłonią wskazał mu krzesło i wyprosił Ribnyja.

W pomieszczeniu panował półmrok, ponieważ przez zasunięte, pluszowe kotary przenikało niewiele światła dziennego. Na biurku paliła się lampa, jednak przesłuchujący nie skierował jej w twarz Adamsa, lecz w jej świetle przeglądał notatki. Nie odzywał się.

– Zrelacjonujcie ostatni tydzień pobytu w celi – rozkazał wreszcie. – Powtórzcie wszystkie wypowiedzi Khaldouniego.

Adams spojrzał na niego zdziwiony i zaczął nieskładnie opowiadać. Człekoust sprawiał jednak wrażenie, jakby zupełnie nie interesowało go zeznanie. Szybko coś zanotował i podsunął mu kartkę.

– Wystarczy, Adams.

Adams to patrzył na podsuniętą kartkę, to znów spoglądał na Człekousta, i tak w koło. Treść skreślonej wyrobionym pismem notatki nadfunkcjonariusza jakby nie chciała dotrzeć do jego świadomości, chociaż od jakiegoś czasu mógł domyślać się czegoś podobnego.

Człekoust z napięciem wpatrywał się w niego. To spojrzenie wyrażało pytanie i jakby prośbę.

„Jest na podsłuchu we własnym państwie, jednak myśli to on podsłuchuje”, pomyślał Adams. „Zresztą to oczywiste, skoro otaczają go ludzie Grubego”.

Człekoust zmiął poprzednią i podsunął mu drugą kartkę.

Adams przeczytał na niej: „Jeśli chcesz dowodów mojej szczerości, zapytaj o rzeczy dla ciebie ważne”.

– Miasto pod Skałą zmieniło się od mojego przybycia.

– Czyżby…?

– Wprowadzono temidony. W miejsce fragonardów stawia się w mieście seryjnie wykonywane mechanitony. Inna sprawa, że na ogół szpetne.

– Szpetne?

– Niestety. Trupie rzeźby, mimo całej ich grozy, były na ogół piękniejsze od tych nowych.

– Tak…?

– Czy mechanitony podejrzano w moich myślach? Jeśli nie ja, to kto je wymyślił?

– Ty i nie ty. W istocie, zbudowano kiedyś nieco mechanitonów, jednak nie tak wymyślnych, jak sobie je wyobraziłeś. Zresztą do twoich czasów żaden z nich się nie zachował. Metal miał sporą wartość, kamień mniejszą…

– Wchodząc tutaj, spotykałem w korytarzu zwierciadlane odbicia moich myśli?

– W przypadku niektórych, owszem. Czasami ich twarze czy postaci to refleksy twoich myśli, choć schemat techniczny był dziełem antycznego inżyniera.

– Jedna z nich miała twarz i figurę Liliane.

– Tak, też to zauważono. Zastanawiająca zbieżność.

– A temidony…?

– To, oczywiście, następstwo tego samego pomysłu. Ale stały się one koniecznością.

– Przecież rozsądzanie spraw to robota przewodniczącego Nero. Cokolwiek by myśleć o jego sprawności intelektualnej czy fizycznej, to przecież władca ma sądzić.

– Ma sądzić. Jednak ze sprawnością Nerona obecnie jest jeszcze gorzej.

– Jeszcze gorzej?

– Tak. Zmarł, zanim zszedłeś do Kram. Na koncercie żegnały cię jego zwłoki.

Adams wzdrygnął się.

– Nie jest łatwo wypromować władcę. Przekonanie ludności do wyboru jego osoby, wykreowanie autorytetu, wdrożenie miłości. To musi potrwać. A wiele spraw, szczególnie sądowych, czekać nie może.

– Zastąpiliście go więc maszyną?

– Na jakiś czas. Przynajmniej póki osobowość następcy nie zostanie wydobyta na należytą wysokość.

– Uważacie, że będą słuchać wyroków maszyny?

– Słuchają. Sam byłeś świadkiem. Też się wahałem, ale to było jedyne wyjście. Naciągnęliśmy skórę z przewodniczącego na ruchomy, metalowy szkielet, wypchaliśmy go, i nawet wyglądał jak żywy. Niestety, olej kapał z oliwiarki, ludzie myśleli, że władca leje pod siebie. Skóra schła i przy próbie poruszania ramiona się ułamały. Próby nasycania jej różnymi chemikaliami okazały się mało skuteczne. I tak prędzej czy później wypchany Nero rozleciałby się w czasie jakiejś uroczystości państwowej. Dałem sobie spokój. Na szczęście ty podsunąłeś mi czyste i piękne temidony.

Adams spojrzał na niego z ukosa.

– Te mechanitony w korytarzach były wspaniałe. To nie mogły być twoje dzieła. U kogo je podpatrzyłeś? Musiałeś przecież mieć jakiś wzorzec. Kto wykonał dla ciebie te rzeźby?

– Ibn Khaldouni.

– On? Właśnie on?

– Rzeźbiarzem nie jest, jednak wyrobiony smak posiada. On je zaprojektował, kierował wykonaniem, wielokrotnie zmieniał projekty. Wykazał wielkie poświęcenie w tej pracy.

– Ujawnij mi jeszcze jedną rzecz. Stworzenie Natalii to nie był żaden wasz eksperyment, prawda?

– To prawda. On stale kogoś tam stwarza. Przynajmniej duszę, a czasem, jak widziałeś, również ciało.

– Dostałem się tam nielegalnie. – Adams pokiwał głową.

– Oczywiście, że nie. Przygotowano cię, byś stąpał wyłącznie po Miejscach Węża.

– A gdybym pobiegł w głąb Ogrodu?

– Nie zrobiłeś tego, Natalia też nie. – Człekoust uśmiechnął się.

– Powiedz jeszcze jedno. Skoro jesteś duchem, bytem bezcielesnym, to jak ja mogę cię widzieć w postaci przystojnego, energicznego faceta. Mówisz, patrzysz, słuchasz, posługujesz się zmysłami. – Adams pamiętał jeszcze wywód Ibn Khaldouniego o przenikaniu się kategorii bytów. Spodziewał się, że właśnie to usłyszy.

Człekoust spojrzał na niego niechętnie.

– Ja nie jestem przykładem żadnego przenikania się bytów, jak niektórzy w moim otoczeniu – Uombocco odpowiedział na myśl Adamsa. – Oto niektórzy z was pozwalają sobą zawładnąć z własnej woli. Czynią to z entuzjazmem, dobrowolnie i świadomie. To ciało jednego z takich. Jego resztka gdzieś tam jeszcze tkwi w jakimś zakamarku, ale ledwie to coś zauważam.

– Rozmawiałeś ze mną pod postacią Ibn Khaldouniego? Domyśliłem się, że Khaldouni bywa podstawiony.

– Tak, ale robiłem to inną techniką. Nigdy nie zawładnąłem jego ciałem.

– Odkąd to robiłeś? Ty miałeś pomysł?

– Od kiedy to ty wymyśliłeś, że Ibn Khaldouni może być podstawiony. Mieć pomysły jest rzeczą ludzką. Naszą rzeczą jest te pomysły wykorzystywać. Do skutecznego działania zupełnie nam wystarczą wasze pomysły. – Człekousta jakby zniecierpliwiły pytania Adamsa. Ułożył dokumenty na biurku, poprawił mundur. – Tyle na dzisiaj. Mam sporo bieżących spraw. Odprowadzić do celi!

Drzwi pokoju otworzyły się; Ribnyj bez słowa złapał za ramię Adamsa i wyciągnął, zanim ten zdążył zareagować.

„Byty spomiędzy kategorii. To Liliane? Może Mila? Czy Tamarell też…?”, zastanawiał się, idąc szybko korytarzem za funkcjonariuszem.

196.

Adams niechętnie patrzył na skulonego w kłębek profesora. Ibn Khaldouni jednak nie spał, krzywo spojrzał na wchodzącego. Cała jego sylwetka wydała się Adamsowi wyrazem fałszu i podłości. Wolno, niezdarnie, ruchem wyrażającym całą nikczemność poruszającego się, zbierał się z pryczy. Nieszczerze przetarł oczy kułakiem, wrednie ziewnął, a zmierzwiona, czarna broda odpowiedziała ziewnięciu kłamliwym podrygiem. Jakże Adams mógł dać się zwieść tak czytelnej dwulicowości…?

– Cały czas prowadziłeś ze mną podwójną grę – powiedział gorzko. – Ja ci ufałem, zwierzałem się, a ty byłeś zwyczajnym stukaczem Behetomotoha w mojej celi. Donosiłeś na mnie.

– Ja, stukaczem…? Co też ci przyszło do głowy.

– Wszystko, co mówiłeś, było celowo podsuwane przez Upadłych.

– Tak mogło być, ale ja nie robiłem tego świadomie. Dlaczego mnie oskarżasz? Nie donosiłem na ciebie, nie prowadziłem żadnej gry.

– Nie? A kto skonstruował dla nich mechanitony? Sami tego nie potrafiliby wymyślić.

– Ja skonstruowałem, zanim cię tu sprowadzono. Na podstawie informacji o twoich zainteresowaniach i tematyce badawczej, a także na podstawie tego, co zbudowali starożytni. Korzystałem z notatek Gerberta z Aurillac. To było fascynujące zadanie, chyba udało mi się sprostać wyzwaniu. Pamiętaj, że wywodzę się z tradycji, w której unikano przedstawiania postaci ludzkich.

175
{"b":"100661","o":1}