W oddali, nad horyzontem, pojawiła się łuna pożaru. Z każdą godziną marszu nabierała mocy. Blask był ciepły, żółty przy ziemi, na niebie czerwony. Zupełnie inny kolor niż trupi poblask świecących chmur.
W kolumnie maszerujących też zapanowało ożywienie. Znowu podjęli taneczny pląs.
„Cieplej, to podskakują”, pomyślał Wentzel.
Blask rzeczywiście pochodził od gigantycznego pożaru, może ogniska. Płomienie strzelały w górę na setki metrów. Wentzel starał się wypatrzyć, co płonie, co spala się tak imponującym płomieniem. Wysilał wzrok, ale nic tam nie było. Wyglądało na to, że płomień wydobywa się spod ziemi.
Bethmann zaczekał na niego.
– Widzicie coś w tych płomieniach? – rzucił.
Wentzel wytężył wzrok. Płomienie pełgały, tańczyły, wydawało się, że za nimi rozpościera się złote miasto, pełne wież i wysokich domów. A zaraz za linią ognia wznosiły się równe mury, zębate blanki, machikuły i umocnione wieżami bramy miejskie. Otwarte bramy.
– Czy też widzicie tam miasto i ludzi? – upewnił się podoficer.
– Złote Miasto. Bethmann pokiwał głową.
– Właśnie, Wentz – powiedział. – Ale wygląda na to, że tylko my dwaj tu dotarliśmy. Nawet decymus się zgubił, może zawrócił. Znowu nasz korpus okazał się najlepszy.
– Jak zawsze, Korpl. Nie było silnych na Koni Roboczych. Szkoda, że Hellweig ubył z naszej trójki.
– Szkoda. Chwilę milczeli.
– Czujecie żar od tych ogni? – rzucił Bethmann.
– Ani trochę, choć ogień wali pod chmury.
– Właśnie. A powinno palić twarze. Myślę, że to jakaś zmyłka, zasłona, żeby zniechęcić przybyszów.
– Teraz wchodzi tam grupa Golców.
Bethmann zmrużył oczy – wyśmienity żołnierz niedowidział na odległość. Od dawna nauczył się radzić sobie ze swoją wadą, jednak teraz potrzebował pomocy sokolookiego simpla.
– Jak wchodzi?
– Zwyczajnie. Ognie odchylają się jak zasłona z płótna.
– Nie widać po Golcach oparzeń?
– Nie widzę, ale stąd trudno orzec z całą pewnością.
– Dobrze, Wentz. Idziemy do Złotego Miasta. Przyda mi się prawoskrzydłowy.
Wentzel uśmiechnął się.
– Zmontować Drewnianą Pięść?
– Tak. Na rozkaz odrzucicie. Może się przydać przy przejściu. Możliwe, że w tych płomieniach znowu przekroczymy Linię.
Wentzel zamontował łuk kuszy na jej korpusie. Mechanizm korby ciągnął z cichym zgrzytem cięciwę splecioną ze stalowych drutów. „Nasiąkło wilgocią od mojego potu”, pomyślał Wentzel.
Bethmann spojrzał na jego robotę z wahaniem. To mogła być niepotrzebna dekonspiracja. Sam jednak dobył gladiusa.
– Myślę, że skoro potrafili wznieść miasto, to ani kusza, ani miecz nie stanowią dla nich sensacji. Za mną marsz – rzucił.
Delikatna aureola z płomieni omiotła ich sylwetki. Wszystko rozjarzyło się wokół, rozzłociło.
Płomienie jednak parzyły coraz bardziej. Bethmann zasłaniał oczy ręką. Coraz głębiej wdzierał się w ognistą ścianę. Przyśpieszył, chciał jak najszybciej pokonać tę przeszkodę.
„Stary jest twardy jak skała”, pomyślał Wentzel. On sam z trudem nadążał za prącym do przodu korpuśnym. Czuł, że płonie. Twarz próbował osłaniać rękoma.
„Przecież nie zawrócę”, pomyślał zdesperowany Bethmann. „On wierzy we mnie, bardziej niż w jakiegokolwiek innego dowódcę. Nigdy ich nie zawiodłem. Teraz też nie mogę”. Spomiędzy pokrytych białymi pęcherzami warg mimowolnie wydzierał się jęk.
Człowiek idący przed Wentzlem otoczony był aureolą ognia. Futro paliło się jasnym płomieniem. Wentzel zerkał na niego tylko jednym ledwie otwartym okiem. Szedł naprzód krok za krokiem. Odrzucił kuszę, która paliła dłonie żywym ogniem. Zresztą tor bełtu spłonął, nie dałoby się z niej celnie strzelić.
„Nie zostawię starego samego. Niech mnie, ten skurwiel właśnie nas doprowadzi do Złotego Miasta. Żelazny Bethmann”, pomyślał.
Nie ustawał przeć do przodu, choć nie miał już małżowin usznych, a twarz pokryły szybko puchnące pęcherze. Pierwsze z nich już strzelały od gorąca.
Płomienie wszystkiemu nadają kolor złota.
103.
Z rzedniejącego mroku wyłoniły się zarysy idących Suchych i Czarnych. Adams dostrzegł w ciemności charakterystyczny kubraczek. Ona też stamtąd wracała. Podszedł i ujął Grietę za rękę. Razem było przyjemniej wędrować.
– Właśnie myślałam o tobie – powiedziała. – Powiedz mi, czy tylko ty jeden jesteś człowiekiem przebranym za Czarną?
– Suche są przebranymi ludźmi – wykręcił się od odpowiedzi. – Widziałem, jak Golec przebiera się w Suchego. Wiatr Noży go przebiera.
– Ale ty nie jesteś przebranym Golcem.
– Nie.
– Też widziałam, jak szara chmura zdziera z Golca skórę i ciało i przerabia go w Suchego. Podeszłam bliżej, żeby lepiej widzieć.
– To było śmiertelnie niebezpieczne. Wiatr Noży znajdzie każdego stojącego na otwartej przestrzeni, nawet ukrycie się pośród kamieni może nie wystarczyć.
– Myślałam, że mnie to nie grozi. Długo milczeli.
– Dlaczego zawróciłeś?
– Na drodze stanęła mi ściana płomieni.
– Nie widziałam tam żadnych płomieni.
– Ściana jasnych płomieni, które na odległość nie grzały, jednak nie miałem najmniejszej wątpliwości, że spłonę, jeśli w nie wejdę. I że będę płonął jednocześnie od zewnątrz – znaczy: ten kombinezon, odzienie, skóra – jak i od wewnątrz, od środka ciała.
– Ja tam weszłam.
– Przez płomienie widziałem zarysy budynków.
– Są budynki. Mieszkają tam ludzie, chyba ci Golcy. Nieustannie sprzeczają się, kłócą ze sobą. Uprzykrzają sobie życie, jak mogą. Dziwacznie i niepotrzebnie. Wiesz, że przy każdym domu wznieśli małe krematorium?
– Po co?
– Co jakiś czas, uchwałą kolektywu, palą w nim żywcem wybranego w głosowaniu lokatora. Nie muszę ci tłumaczyć, że zwykle jest to ktoś zwaśniony z administratorem albo nielubiany, chociaż spokojny.
– To ich ubywa.
– Pewnie tak, chociaż trudno to zauważyć w ciągłym ruchu. Jedni przychodzą, inni się wyprowadzają, jeszcze innych eksmitują. Dziwaczne to wszystko.
– I tak jest tam wszędzie?
– Nie wiem. Weszłam tylko do najbliższego domu i zniechęcona zawróciłam.
Chwilę szli w milczeniu.
– Jak chcesz, to cię tam przeprowadzę – zaproponowała.
– Tam?
– No, pewnie. Skoro płomienie mnie nie spaliły, nawet ich nie widziałam, to i tobie nie zrobią nic złego. Teraz idź sam – powiedziała Grieta. – Jest jasno. Zbyt długo idziemy razem. Parę Czarnych szwęda się za nami. Nie chcę, żeby cię rozszarpały.
104.
Bardzo daleko w górze, z lewej, dostrzegł Strażnicę Hewensza. Tej ruiny nie można było pomylić z niczym innym. Nadchodziły mu na spotkanie drobne grupki nagich ludzi z rzadka konwojowanych przez Czarne. Tak nisko ruch był bardzo mały, większość sunęła wyżej, płaskowyżem.
Nagle omal nie wpadł na leżącą na skalnej płycie kobietę. Nieruchomym wzrokiem patrzyła w mrok nad sobą, usta miała rozchylone. Było to niezwykłe po Stronie Trupa. Ona sama różniła się od większości Golców również tym, że była młoda, szczupła, nie wychudła, i całkiem urodziwa, choć krótko ścięte włosy miała jakby wilgotne i zmierzwione. Uderzała niezwykła bladość jej ciała.
– Dlaczego leżysz? – spytał. Kobieta odwróciła głowę w jego stronę.
– Bo muszę się nad tym wszystkim zastanowić. Myślałam, że nic więcej nie max Tak mi powiedziano. A tej obecnej rzeczywistości nie rozumiem. Dlaczego teraz mam pójść tam, gdzie ci wszyscy ludzie pędzeni przez was? – Adams spojrzał na nią uważnie.
– To chodź ze mną. Może dostaniesz szansę na co innego.
„Kobieta zebrała się z ziemi i posłusznie poszła za Adamsem. Widząc gaberę przy niej, inne Czarne nie niepokoiły samotnej wędrowniczki, wracającej na główny szlak. Adams wziął ją za rękę.
– Różnisz się od tych stworów – powiedziała.
– Tak, ale o nic więcej nie pytaj.
Czasem kobieta syczała z bólu, stąpając boso po drobnym szutrze. Nie nadążała za nim. Adams zwolnił. Prowadził oboje coraz bliżej grani, ryzykując atak zarówno Czarnych, jak i legionistów z tamtej strony. Wreszcie odbił tak bardzo, że trafił na ścieżkę na płaskowyżu wiodącą ku Mrocznej Przełęczy. Kobieta słabła w marszu, wziął ją więc na plecy, pozwalając odpocząć jej udręczonym stopom. Mocno przygniecione jego ramionami, oba cyce odpadły. Już wcześniej zauważył, że futro skurczyło się na cycach – deformując się na przedmiotach, które schował w środku – wreszcie wyschło do reszty i ukruszyło. Nie przejął się utratą drobnego ekwipunku. Skoro nici ani ignitor nie przydały się dotąd, więc i później nie będą potrzebne.